Weźmy trzy oczywistości. Po pierwsze prowadzenie obecnie kampanii prezydenckiej w Polsce nie ma już najmniejszego sensu. Po drugie przeprowadzenie wyborów w maju będzie czynnością nie tylko bezsensowną, ale wręcz samobójczą. Po trzecie bycie prezydentem Rzeczpospolitej to najgorsze z możliwych zajęć i aż dziw bierze, że są jeszcze chętni na to wyjątkowo toksyczne stanowisko.

Reklama

Na razie rzeczą najboleśniej widoczną jest rozpaczliwy wysiłek wszystkich kandydatów do prezydenckiego fotela oraz ich sztabów, w poszukiwaniu sposób na przyciągniecie uwagi wyborców. Tymczasem ta jest skoncentrowana na epidemii wywołanej przez koronawirus z Wuhan (coraz częściej zwanego nie SARS 2019-CoV-2 , lecz potocznie „wuhanką”) oraz tym, co niesie ze sobą epidemia. Wraz ze wzrostem liczby chorych i zmarłych (niestety wydaje się to nieuniknione), a co za tym idzie nasilaniem strachu, społeczna uwaga będzie mocniej ogniskowała się na zarazie oraz jej konsekwencjach.

Kandydatom i kandydatce na prezydenta nie pozostaje nic innego, jak tylko robić dokładnie to samo. Czyli albo recenzować działania osób kierujących państwem, wytykając im nieuchronne potknięcia, albo prezentować własne pomysły na walkę z epidemią. To drugie jest nawet łatwe, bo mogą to być idee nawet zupełnie od czapy, ponieważ ani nikt nie będzie ich wcielał w życie, ani nawet pamiętał. Tyle tylko, że w maju Polacy mają wybierać nie prezesa Naczelnej Rady Lekarskiej lecz tzw. głowę państwa.

Podczas kampanii wyborczej w czasach zarazy na pierwszy rzut oka urzędujący prezydent ma ułatwione zadanie. Wystarczy, iż będzie sprawiał wrażenie, że coś intensywnie robi oraz o czymś decyduje. Potrafiąc wśród zarazków „wuhanki” wzbudzić większy respekt, niż np. w takim Jacku Kurskim. Jednak może to wyglądać znakomicie dopóki liczba zarażonych rośnie powoli, a nie z dnia na dzień w tempie geometrycznym, jak to nagle zdarzyło się we Włoszech. Wówczas wszelkie zaniedbania z przeszłości, dotyczące służby zdrowia, rządzący będą musieli wziąć na klatę.

Tak wiec zamiast kampanii wyborczej mamy loterię, o wyniku której zadecyduje de facto koronawirus. On zaś może być bardzo złośliwy, bo jest jeszcze mały niuans, o którym się głośno nie wspomina. Jeśli jeździło się przez ostatnie tygodnie po kraju i obściskiwało z tysiącami ludzi, przesiadując z nimi godzinami w ciasnych pomieszczeniach, to jest się w gronie podwyższonego ryzyka. Niewiele bowiem zachowań bardziej narażało na zetkniecie z jakimś nosicielem SARS 2019-CoV-2. Zamiast więc nadal zajmować kampanią wyborczą taka osoba powinna raczej odbyć dwutygodniową kwarantannę.

Reklama

Jeszcze bardziej absurdalnie prezentuje się upór, żeby nie przesuwać terminu wyborów, do których zostało niecałe dwa miesiące. Przypomnijmy, iż oznaczają one przepuszczenie przez ciasne lokale w ciągu jednego dnia kilkunastu milionów ludzi. Żeby nie zmieniły się w ogólnonarodowe „koronawirus party” ostatnie przypadki zachorowania na „wuhankę” powinny mieć miejsce co najmniej dwa tygodnie wcześniej. Jednym słowem, epidemia musi wygasnąć w ciągu najbliższego miesiąca, żeby Polacy nie zafundowali sobie jej nawrotu. Nic nie wskazuje na to, żeby zaraza chciała nam zrobić tę uprzejmość.

Podobnie nie ma żadnej gwarancji, iż podczas pierwszej tury elekcji, któryś z kandydatów do prezydenckiego fotela nie będzie właśnie dochodził do siebie na oddziale zakaźnym. Na tym nie kończy się lista zagrożeń. Podczas epidemii dużo łatwiej rozhuśtać nastroje społeczne, podważyć rzetelność liczenia głosów, zarzucić rządzącym fałszerstwo wyborcze. Poza tym w wyniku tzw. reformy sądownictwa już jedynie dobry Bóg wie, jaka instytucja w III RP ostatecznie i prawomocnie orzeka, że elekcja jest ważna. Pod koniec maja możemy mieć więc w Polsce jednocześnie drugą falę zachorowań, połączoną z pierwszą falą niepewności, kto tak naprawdę wygrał wybory.

Z dbałości o nerwy Polaków (wirus z Wuhan wystarczająco już je szarpie) należałoby więc jak najszybciej przygotować przełożenie prezydenckiej elekcji na okres po wakacjach. Natomiast dbałość o zdrowie kandydatów i kandydatki każe pomyśleć o zafundowaniu im małej kwarantanny. Tak aby mogli zregenerować siły i przy okazji przemyśleć, czy nadal chcą ryzykować ubieganie o najgorszą z państwowych posad. Każdy bowiem z dotychczasowym prezydentów Polski mógł się uważać za farciarza, jeśli doświadczał tylko: nieszczęść, klęsk i poniżenia, ponieważ przy odrobinie pecha tracił życie.

Pierwszego na tym stanowisku Gabriela Narutowicza, jak wiadomo zastrzelił w galerii Zachęta Eligiusz Niewiadomski. Drugi prezydent Stanisław Wojciechowski stanął na drodze, wracającego po władzę, Józefa Piłsudskiego. Podczas zamachu stanu w maju 1926 r. mógł walczyć do końca, wzniecając wojnę domową. Wybrał dymisję, mówiąc: „Wolę, by Piłsudski objął władzę choćby i na dziesięć lat, niż żeby na sto lat Polskę zagarnęły Sowiety”. Zamiast docenić szlachetny gest Polacy błyskawicznie zapomnieli o Wojciechowskim. Byłego prezydenta doświadczały kolejne dopusty losu, od śmierci syna w Auschwitz, po obóz przejściowy w Pruszkowie, gdzie po Powstaniu Warszawskim Niemcy przetrzymywali mieszkańców stolicy.

Niewiele lepiej los potraktował trzeciego prezydenta. Dopóki żył Piłsudski wszyscy lekceważyli Ignacego Mościckiego. Jego osobę kwitowano zdaniem: „Tyle znaczy co Ignacy, a Ignacy g… znaczy”. Dopiero po śmieci Marszałka mógł się on trochę nacieszyć realną władzą, co popsuli Niemcy w 1939 r. Wprawdzie dzięki pomocy Franklina D. Roosevelta Rumuni pozwolili internowanemu prezydentowi na emigrację do Szwajcarii, lecz tam Mościcki, żeby przeżyć, musiał pracować w laboratorium „Hydro-Nitro” w Genewie. Gdy z powodu starości nie miał już na to siły, wegetował dzięki wyprzedaniu ostatnich cennych rzeczy, jakie posiadał.

Czwarty Bolesław Bierut długo mógł się uważać za szczęściarza. Za sprawą kaprysu Stalina awansował z przeciętnego agenta NKWD aż na polskiego prezydenta. Fart skończył się, gdy Bierut nieopatrznie udał się w lutym 1956 r. do Moskwy na XX Zjazd KPZR. Publiczne ujawnienie części prawdy o stalinowskich zbrodniach przez Chruszczowa przypłacił zawałem. A gdy dochodził do siebie, nagle zmarł - wedle oficjalnego komunikatu na grypę. Piąty z prezydentów Wojciech Jaruzelski, po roku sprawowania funkcji, zgodził się na skrócenie kadencji. Potem do końca życia tłumaczył się z wprowadzenia stanu wojennego, a gros czasu spędzał w sądach jako świadek lub oskarżony.

Ogrom cierpienia szóstego z prezydentów - Lecha Wałęsy można zamknąć w zdaniu - przegrał walkę o drugą kadencję z Aleksandrem Kwaśniewskim. Późniejsze rozsypywanie się legendy historycznego przywódcy „Solidarności”, gdy zaczęło wychodzić na jaw jego uwikłanie we współpracę z SB, to już tylko cierpienia poboczne. Trwają one aż do dziś. Siódmy prezydent znakomicie zaczynał, by po odejściu z urzędu (jako jedyny sprawował go dwie kadencje), skończyć jako mem. Dziś na setki sposobów dowcipnisie ukazują w Internecie miłość Aleksandra Kwaśniewskiego do mocnych trunków. Ze wszystkich osiągnięć ludzie zapamiętali mu przemówienia „pod wpływem” i „przeciążony goleń” w Katyniu. Co i tak można uznać za uśmiech losu w porównaniu z tragicznym losem Lecha Kaczyńskiego. Dziewiątego prezydenta, Bronisława Komorowskiego, wyborcy upokorzyli chyba nawet boleśniej od Wałęsy, skazując na porażkę z nikomu nieznanym (nawet wyborcom PiS) Andrzejem Dudą. Ten wygrał wybory z rozkazu Komendanta i uparł się, by być jak Mościcki. A gdy mimo to reelekcję zdawał się mieć w kieszeni, los zsyła na niego nagle kolejne dopusty od Kurskiego po epidemię.

Po dziesięciu pechowcach trzeba być wyjątkowym optymistą (i optymistką), żeby zakładać, iż w końcu temu jedenastemu powiedzie się lepiej. Gdyby odbywający kwarantannę kandydaci i kandydatce na prezydenta mieli jeszcze jakieś złudzenia, to powinni otrzymać możność regularnych kontaktów z urzędującą głową państwa. Tak, by posłuchać o bolesnej wegetacji między: prezesem, premierem i ministrem sprawiedliwości. Może wnioski z tych opowieści przyniosłoby wreszcie jakiś pożytek, mimo tej cholernej epidemii.

Andrzej Krajewski