Nie będę przytaczał prognoz dotyczących możliwego spadku PKB, który zapewne będzie miał miejsce. To niepoważne; wróżenie z fusów. Nie wiemy, jak długo potrwa pandemiczny paraliż gospodarki. Jedyne co wiemy to to, że im dłużej potrwa, tym straty będą większe i że prawdopodobnie nie będą narastać liniowo, przewidywalnie, a raczej – śladem zachorowań na koronawirusa – skokowo, na zasadzie reakcji łańcuchowej. Jedno bankructwo będzie powodowało kilka kolejnych. Jeśli np. zbankrutuje sieć handlowa, zbankrutuje też część jej kontrahentów, ludzie znajdą się na bruku, spadnie popyt, zbankrutują kolejne firmy, itd. Ten samonapędzający się mechanizm zniszczenia można próbować spowolnić, zwiększając w gospodarce płynność. To właśnie próbują robić teraz rządy całego świata.

Reklama

Pandemia, jak każdy kryzys, kiedyś się skończy, a gospodarka, jak po każdej recesji, wróci kiedyś do normalnego trybu funkcjonowania. Powrót do gospodarczego zdrowia może być szybki i dynamiczny, albo żmudny, powolny i niepełny: wyczerpany organizm gospodarki może przez wiele lat nie być w stanie odzyskać żwawego marszowego tempa sprzed kryzysu. Od czego to zależy? Od tego, od czego zależy wyleczenie każdej choroby: od właściwej diagnozy. W tym przypadku chodzi o świadomość tego, co stanowi ekonomiczne źródło zapaści. Otóż, nie jest to spadek popytu. Popyt, jak zresztą pokazałem na przykładzie upadającej sieci handlowej, też maleje, ale jest to wtórne wobec kryzysu podaży. Koronawirus i strategie ograniczania pandemii wyłączyły dużą część na co dzień sprawnych i rentownych firm z obiegu. Niestety, nie ma pewności, że wszystkie firmy i miejsca pracy, które dzisiaj znikną, jutro – po kryzysie – pojawią się ponownie bądź, że lukę po nich wypełnią odpowiednio szybko nowe firmy i nowe miejsca pracy.

Premier Włoch, Giuseppe Conte stwierdził, komentując fakt zamknięcia wielu fabryk w kraju, że obecny kryzys to największy kryzys od czasów II wojny światowej. Podobnego zdania jest zamknięta w kwarantannie kanclerz Niemiec Angela Merkel. Odniesienie do wojny nie tylko słusznie wskazuje na skalę problemu, z jakim się mierzymy, ale i naprowadza nas na rozwiązania. Wojny wywołują kryzysy podażowe. Funkcjonowanie firm jest zakłócone, chociażby przez to, że nagle brakuje im pracowników, których rząd rzuca na front. Bombardowania niszczą fabryki i infrastrukturę drogową, paraliżując zarówno źródła dostaw, jak i łańcuchy wartości. Gdy wojna się kończy, trzeba to wszystko jak najszybciej odbudować. Nie obędzie się bez społecznego wysiłku i poświęcenia, ale to nie wystarczy. Polacy szybko odbudowali po II wojnie światowej Warszawę, ale gospodarka kulała kraju przez kolejne 40 lat. Niemcy odbudowali się po wojennych zniszczeniach (które były porównywalne do zniszczeń w naszym kraju) równie szybko, ale i bardzo szybko nas przegonili. Więcej, bardzo szybko przegonili całą Europę. W latach 50 XX w. rozwijali w nienotowanym nigdy wcześniej tempie 8 proc. rocznie! Jak to osiągnęli?

Rozumieli, że drogą do rozwoju gospodarczego jest wzmocnienie podaży. Ludwig Erhard, nazywany ojcem niemieckiego cudu gospodarczego, tłumaczył, że to właściwie żaden cud, a naukowo przewidywalny rezultat uruchomienia mechanizmów rynkowych poprzez zniesienie regulacji (np. wojennej kontroli cen), obniżenie opodatkowania, uruchomienie procesów konkurencji, wprowadzenie wolnego handlu międzynarodowego i zapewnienie stabilności pieniężnej. Trzy pierwsze działania to właśnie działania propodażowe. Erhard nie czekał z tymi działaniami na "ekonomiczny konsensus", że są one wskazane. Więcej!, gdy amerykańscy politycy mówili mu, że ich doradcy uważają zniesienie kontroli cen za złe posunięcie, odpowiedział im, żeby się tym nie przejmowali, gdyż "jego doradcy twierdzą to samo". Jak to konkretnie przekłada się na dzisiejszą sytuację Polski?

O ile kontrola cen (mam nadzieję...) nie będzie polskim problemem, o tyle problemem są i będą podatki, do których wysokości w normalnych czasach biznes może i przywykł, ale które w czasie pokryzysowej odbudowy stają się ciężarem nie do zniesienia. Słowem: należy je obniżyć, a niektóre działalności zwolnić z nich całkowicie, bo takie propodażowe działania pomagać mogą już teraz. Dzisiaj np. wiele supermarketów ma problemy z zatrzymaniem kasjerów w pracy, którzy boją się zarażenia wirusem, i oferuje im premię za poniesienie tego ryzyka. Premie mogłoby być wyższe, gdyby nie były opodatkowane. Kolejna rzecz to ograniczenie biurokracji – należy w końcu umożliwić ludziom swobodne lawirowanie pomiędzy różnymi miejscami zatrudnienia, a także otwieranie nowych firm bez zbędnej papierologii. Koniec końców, należy znieść niepotrzebne ograniczenia w handlu, bo tylko pewność, że istnieje rynek zbytu na dane produkty zagwarantuje, że pojawi się na nie podaż. To ogólniki, wiem, ale nie zadaniem publicystów, a rządowych ekspertów jest przełożenie ich na rozwiązania szczegółowe. Zwłaszcza, że ich pensje i etaty są bezpieczne nawet w czasach zarazy; a finansowane przez nas.