Wiadomo, że mamy w Stanach Zjednoczonych ogromny kryzys na rynku nieruchomości. Kultura życia na kredyt sprzyja finansowej lekkomyślności; a lekkomyślność przybrała w USA tak wielkie rozmiary, że powszechne stało się branie pożyczek pod zastaw wartości nieruchomości. Przeciętny obywatel Stanów Zjednoczonych jest gigantycznie zadłużony, ma pozaciągane olbrzymie kredyty, a równocześnie zgromadził równie rekordowe, niskie oszczędności.

Reklama

Z drugiej strony mamy rząd, który zarządza finansami kraju nader lekką ręką, uważając przy tym, że nie ma nic szkodliwego w przedłużaniu interwencji w Iraku, a jednocześnie przyznawaniu ulg podatkowych najbogatszym obywatelom. I to w sytuacji kiedy Waszyngton jest zadłużony na poczet prowadzenia działań wojennych w Iraku i Afganistanie już na sumę 800 mld dolarów! Wszystko to składa się na obraz bardzo nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej, jaką uprawia rząd USA. A do tego należy dodać ryzyko wzrostu inflacji, które na skutek wymienionych wcześniej czynników staje się coraz poważniejsze. Można więc śmiało powiedzieć, że Stany Zjednoczone zapędziły się w kozi róg, wręcz utknęły w miejscu, a ich pole manewru zostało znacząco ograniczone.

Recesja na razie stoi więc za drzwiami, bo minimalne pole manewru wciąż jednak istnieje. Ale przed kryzysem chroni nas tylko to, że na razie nie wydarzyło się żadne "nieszczęście", które wprawiłoby w ruch machinę gospodarczej katastrofy. To nieszczęście może mieć bardzo różne oblicza: może nim być jakiś kryzys geopolityczny, w którego wyniku ceny ropy poszybują w górę, i to znacznie ponad 100 dol. za baryłkę. Może to być skok cen żywności, który stanie się faktem, jeśli na skutek postępujących zmian klimatycznych na naszej planecie uprawy różnych zbóż i roślin nadal będą się zmniejszać. Takim zapalnikiem kryzysu może być również podniesienie przez światowe instytucje finansowe stóp procentowych albo gwałtowny odpływ inwestorów zagranicznych ze Stanów Zjednoczonych, jeśli uwierzą oni prognozom, że amerykańska gospodarka zmierza ku przepaści. I wreszcie może to być dalszy gwałtowny spadek wartości dolara na świecie. Każde z takich wydarzeń spowoduje bowiem szok inflacyjny, który spowoduje wyhamowanie amerykańskiej gospodarki i od recesji nie będzie już wtedy ucieczki.

Nie uważam jednak bynajmniej, że kryzys w Stanach Zjednoczonych musi automatycznie wywołać kryzys na całym globie. I myślę, że światowe rynki wykazują obecnie o wiele więcej objawów paniki, niż rzeczywiście powinny, o wiele więcej, niż wynikałoby to z porównań z analogicznymi sytuacjami w historii. Na razie więc to raczej strach, a nie konkretne powody do niepokoju zdają się dyktować nerwowe zachowanie inwestorów.

Reklama

Ewentualna recesja dotknie bowiem głównie te instytucje finansowe, które mają bezpośredni udział w kredytowym bałaganie w USA, oraz te, które same już mocno ucierpiały na skutek lekkomyślnego zachowania amerykańskiego konsumenta. Ale ze statystyk wynika, że takich instytucji jest naprawdę niewiele.

Nie wolno jednak zapominać i o drugiej stronie medalu - ta czająca się u drzwi USA recesja może się rozlać wielką falą na inne części globu, jeżeli pod wpływem złych wieści ze Stanów Zjednoczonych oraz własnego strachu banki centralne poszczególnych krajów zaczną się zachowywać o wiele bardziej konserwatywnie, niż wymaga tego sytuacja. Teraz właściwie wszystko zależy więc od tego, jak reszta świata oceni sytuację w Stanach Zjednoczonych - jeśli świat spanikuje, to sytuacja stanie się naprawdę poważna.