Dziś minister Zbigniew Ćwiąkalski ma podczas tajnych obrad rzucić posłom na stół bulwersujące dowody nagannych praktyk poprzedniej ekipy. Co tak naprawdę usłyszy polski parlament, a za jego pośrednictwem my wszyscy?

Reklama

Czy mieliśmy do czynienia z nadgorliwością rewolucjonistów, którzy powodowani zdrowym odruchem przewlekali niezgodnie z procedurami podsłuchy w telefonach domniemanych aferzystów? A może z cynikami, którzy nękali swoich konkurentów? I w jednym, i w drugim przypadku dotknęlibyśmy problemu przestrzegania prawa. W tym drugim byłaby to wielka afera, może na miarę amerykańskiej Watergate.

A jeśli to tylko zręczna reżyseria nowej władzy chcącej się odegrać na starej? Mało prawdopodobne, ale szczegółom ogłaszanych rewelacji warto się bacznie przyglądać. Nowy szef ABW zdążył już przecież oskarżyć swego PiS-owskiego poprzednika o wielkie biesiady w restauracji Sphinx.

Jedno jest pewne - nowy minister sprawiedliwości po krótkich problemach z własną tożsamością jest coraz mocniej kreowany na oskarżyciela i sędziego poprzedniej ekipy. Jeśli ona rzeczywiście zawiniła, polityków tamtego rządu nie ma co żałować. Warto jednak odnotować, że dla Ćwiąkalskiego to błogosławiony zbieg wydarzeń. Prawo i Sprawiedliwość upatrzyło go sobie jako pierwszy cel ataku po stu dniach rządów PO, a z otoczenia premiera Tuska dobiegły nas może jeszcze nie pomruki, ale szmery niezadowolenia z jego mizernego dorobku. Już sam atak partii Kaczyńskiego czyni go bezpieczniejszym. Trudno pozbywać się ministra na zamówienie opozycji. Ale dopiero wizja rozprawy z Ziobrą i byłym szefem ABW Święczkowskim zapewni profesorowi prawa z Krakowa polityczny immunitet. Wszelką krytykę resortu sprawiedliwości ze strony opozycji można będzie przecież kwalifikować jako zemstę sprawców nadużyć.

Reklama

Pytanie tylko, na jak długo starczy tej amunicji. Bo z części dzisiejszych zarzutów opozycji można oczywiście ministra oczyścić. To nie on zwalniał obcinających ludziom palce bandytów, którzy na dokładkę zaraz po wyjściu pobili policjantów. Prokuratura odwoływała się nawet od tej, skądinąd, skandalicznej decyzji sędzi Piwnik. Ale to już Ćwiąkalski zabiega o to, aby rząd nie miał w przyszłości żadnego wpływu na prokuraturę. Krótko mówiąc, jeśli za rok, dwa "niezależna prokuratura" będzie firmować podobną politykę ulegania przestępcom, jeśli odwoływanie się od takich kuriozalnych decyzji uzna za stratę czasu (a przy dawnych liberalnych ministrach tak bywało), rząd będzie mógł tylko bezsilnie patrzeć. I brać polityczną odpowiedzialność za własną bezradność.

Miniona rola Ćwiąkalskiego jako adwokata możnych, ludzi takich jak Krauze, jest dla prawnika czymś naturalnym. Dla ministra mającego gwarantować równość wszystkich wobec prawa to złe opakowanie, nawet jeśli symboliczne. Jeszcze gorsze jest jednak to, że Ćwiąkalski nie wykazuje zainteresowania tym, co robił resort sprawiedliwości w poprzednich latach.

Można atakować Ziobrę za błyszczenie w świetle kamer i trzeba wyjaśniać jego rolę w wątpliwych, może nawet bezprawnych, choć na razie nie dowiedzionych przedsięwzięciach. Ale dlaczego na śmietnik mają iść przy okazji takie pomysły poprzedniej ekipy jak możliwość częściowego rozładowania więzień przez wolnościowe kary czy dalsze uproszczenia w sądowych procedurach? Obejmując urząd Ćwiąkalski, poprzestał na wytknięciu Ziobrze technicznych błędów popełnionych przy okazji pracy nad tymi i innymi zmianami. O tym, czy sam utożsamia się z ich celami, nowy minister mówił półgębkiem.

Reklama

Zbigniew Ćwiąkalski nie chwali się nawet tym, co mogłoby być już dziś jego atutem. Jego, a także partii, która wbrew przestrogom sięgnęła nie po polityka, a po eksperta utożsamiającego się z prawniczym światem.

Oto resort sprawiedliwości pracuje nieomal cichcem nad częściowym otwarciem prawniczych korporacji, a więc za obejściem wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który był prezentem dla adwokackiej oligarchii. Nie ma już Jana Rokity, który miał radykalne pomysły rozwiązania tego problemu (jednolita korporacja prawnicza dla wszystkich zawodów z państwowymi egzaminami). Niemniej Donald Tusk wspomniał o potrzebie rozwiązania tego problemu w swoim expose.

Właśnie - wspomniał. A przecież dla Platformy powinna być to gratka. Rozpostarta między III i IV RP, mogłaby się pochwalić tym, że broni interesu młodych prawników, a przy okazji i nas wszystkich zainteresowanych niższymi opłatami za adwokackie i radcowskie usługi. Dla kogóż to wyzwanie, jak nie dla partii liberalnej? I jakaż przy tym okazja, aby wytrącić oręż PiS!

A jednak PO tym nie wymachuje. Bo ma kiepski PR? Bo brakuje jej kogoś, kto wykładałby czytelnie główne cele rządu? Bo rozmywają się one w natłoku prezentowanych chaotycznie szczegółów?

Pewnie tak. Ale powód jest głębszy. Polityczna decyzja, czy i na ile podjąć choćby ograniczoną konfrontację z wpływowymi elitami, nie zapadła. Ćwiąkalski może zostać zmuszony, by taką rolę odegrać, już jest jak widać naciskany. Ale w ostateczności zmusić się musi sam Tusk, więc na razie kostyczny prawnik z Krakowa będzie znany nieomal wyłącznie jako tropiciel PiS. Pytanie, jak długo wystarczy to wyborcom. Także tym, którzy Platformę witali z nadzieją - jako, owszem, ostoję zdrowego rozsądku, ale i apostoła bliżej nieokreślonej zmiany.