Ledwie wspólnym wysiłkiem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Muzeum Powstania Warszawskiego oraz dwóch wielkich firm udało się Polsce kupić, a właściwie odzyskać za pieniądze (190 tysięcy euro) fragment narodowej historii, zbiór listów i kartek z okresu powstania (nie wiadomo czemu nazywany także u nas kolekcją), a już w domu aukcyjnym w Duesseldorfie pojawiła się następna "kolekcja". Listy z łódzkiego getta, pisane przez ofiary Holocaustu, może na dzień lub godzinę przed śmiercią. Te listy - może dlatego, że pisane przez podludzi, a może dlatego, że mają mniejszą wartość filatelistyczną - wyceniono tylko na 170 tysięcy euro. Znów ktoś liczy na to, że zarobi na zbrodni, ofiarach i sentymentach tych, którzy przeżyli.

Reklama

Nie wiem, czy między obu "kolekcjami" istnieje związek - osobowy lub inny. Ale nie ma wątpliwości, że zakupienie przez Polskę listów powstańczych było zachętą, że będziemy teraz płacić za powstanie, za getto, może i za obozy koncentracyjne. Reparacje wojenne dla ludzi bez sumienia i bez wstydu. Łódź oświadczyła, że pamiątek po ofiarach getta Litzmannstadt nie odkupi, bo uważa taką transakcję za niemoralną. Słusznie. Nie odkupuje się od hien resztek zagrzebanych przez dziesięciolecia w ich norze.

Natomiast można kolekcjonerom niemieckim zaproponować transakcje wymienne. W końcu u nas pewnie też w jakichś magazynach pozostały cenne pamiątki. Sznur, na którym powieszono komendanta Auschwitz, Hessa. Więzienne drelichy gauleitera Kocha, który skończył życie w polskim więzieniu. Ostatnie listy generalnego gubernatora Hansa Franka. I tym podobne pamiątki z niemieckiego Drang nach Osten. Ostatnie strzępy Tysiącletniej Rzeszy. Zamieńmy wspomnienia o walczących bohaterach Warszawy i ofiarach getta na wspomnienia o katach i mordercach. Niech każdy ma, co mu się należy. Jedem das Seine.