PIOTR ZAREMBA: Poprzedni minister edukacji Ryszard Legutko z PiS, pana dobry znajomy z Krakowa, odszedł ze stanowiska z przesłaniem: polskie szkoły nie wypuszczają przyszłych inteligentów, bo za mało w nich klasycznego, humanistycznego wykształcenia. A minister Katarzyna Hall z PO narzeka, że programy liceów są przeładowane, i chce, aby stały się one przede wszystkim miejscem kursów przygotowawczych do matury. JAROSŁAW GOWIN*: Jeśli powiem, że oboje mają sporo racji, weźmie pan to za unik. Ale do pewnego stopnia tak jest. Model klasycznej edukacji jest mi najbliższy i mam wrażenie, że jest też najbliższy pani Hall. Tylko że przy umasowieniu edukacji - zjawisku w sumie pozytywnym - ten klasyczny model staje się nierealny jako wzorzec powszechny. W pańskim pytaniu wyczuwam nostalgię za tradycyjną polską szkołą. Jestem w tej sprawie ostatnią osobą, która podzielałaby pańskie nastawienie. Bo dwóch instytucji nienawidziłem w życiu: komunizmu i szkoły.

Reklama

Co panu zrobiła szkoła?
W liceum w Jaśle miałem wielu dobrych nauczycieli, ale nie odnajdywałem się w szkolnych szufladkach. Większość rzeczy, których w niej uczono, śmiertelnie mnie nudziła. Przesiadywanie w szkole było dla mnie katorgą. A równocześnie pochłaniałem książki, z reguły kilka w tygodniu. Olśnienie przyniosły dopiero studia - filozofia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Model tradycyjnej szkoły raczej utrudniał rozwój takich jednostek jak ja.

I dlatego chce się pan dziś zemścić na tradycyjnej szkole, popierając kolejne odchudzanie programów? Nie wyleje pan dziecka z kąpielą?
Mam nadzieję, że nie - przecież z natury jestem belfrem. Najlepsze rozwiązanie to postawienie na wielość modeli. Na alternatywne ścieżki edukacji. Tak traktuję przesłanie pani Hall.

Różnorodność różnorodnością - ale przecież wszyscy młodzi ludzie kończą liceum jedną maturą i starają się o wstęp na te same studia.
I dlatego obecne pomysły MEN idą zbyt daleko. Jak usłyszałem, że historia ma się kończyć na pierwszej klasie liceum, skóra mi ścierpła. Ale to przecież tylko wstępna propozycja do dyskusji. Opowiadam się za utrzymaniem w liceum sześciu przedmiotów prowadzonych do ostatniego roku nauki: języka polskiego, matematyki, dwóch języków obcych, historii i filozofii.

Reklama

Dlaczego akurat tych?
Polski i historia uczą, kim człowiek jest, mówią o tożsamości, zakorzeniają we wspólnocie narodowej i w cywilizacji. Języki obce to narzędzie komunikacji ze światem. A matematyka i filozofia, ta ostatnia w tej chwili w szkole nieobecna, uczą myślenia. Bo przy obecnym tempie rozwoju technologicznego głównym zadaniem edukacji jest nauka uczenia się. Cała reszta przedmiotów mogłaby się kończyć dla wszystkich na pierwszej klasie liceum. Potem - ostre profilowanie.

Nie mogę powiedzieć: w obecnej szkole jest dobrze, skoro jedna czwarta nie wie, kto wygrał bitwę pod Grunwaldem. Poziom nauczania jest w najlepszym razie kiepski.
To może być akurat argument za dwiema tezami: albo dobra zasada jest źle wykonywana, albo - powiem brutalnie - wobec umasowienia edukacji coraz głupsi ludzie docierają do liceum. Idą tam ci, którzy kiedyś zatrzymywali się w zawodówkach. To pod nich przygotowuje się maturalne egzaminy. Schematyzm testów czy rozprawek ma im umożliwić bezpieczne zdawanie. Dlatego jestem gorącym zwolennikiem uruchamiania elitarnych ścieżek kształcenia, także elitarnych liceów, żeby najzdolniejsi nie byli karani za swoje zdolności. Jedną z dróg do tego jest przekazywanie szkół stowarzyszeniom. Im mniej szkół państwowych, tym lepiej.

Czy nie poszliśmy zbyt daleko z umasowieniem edukacji? Matura nie ma dziś przecież żadnej rangi. A kiedyś miała.
Nie ma rangi, co więcej tracą ją również studia magisterskie. Zwłaszcza że polskie uczelnie ani nie dają przygotowania ogólnego (choć ich absolwenci będą musieli w swoim życiu wiele razy zmieniać zawody), ani nie są źródłem szczegółowej wiedzy profesjonalnej. Mamy przez trzy lata wąsko profilowane studia licencjackie, a potem dwa lata równie wąsko profilowanych studiów magisterskich. Tymczasem studia licencjackie powinny koncentrować się na kształceniu ogólnym, którego uszczegółowienie dokonywałoby się na poziomie magisterskim.

Reklama

Ale jakie pan widzi racje za tym, żeby 80 proc. młodych ludzi zdawało maturę? Ludzie, którzy nie mają ani zdolności, ani potrzeb, są przepychani przez egzamin, którego poprzeczkę ustawicznie się zaniża.
W zamian dostajemy demokratyzację społeczeństwa i wyrównanie szans - słabszych intelektualnie nawet kiepska matura podciąga jednak na trochę wyższy poziom. A co tracimy? Elity. One faktycznie potykają się na masowości. I to jest prawdziwy dramat dla Polski, bo o losie kraju decydują elity.

Młodzi Polacy jadący na Zachód mają jednak odrobinę większą wiedzę niż ich francuscy albo angielscy rówieśnicy. Może nie powinniśmy się pochopnie wyrzekać ogólnokształcącego kursu nauczania?
Potrzebne są zmiany i pani minister włożyła kij w mrowisko. A czy to źle, że stracimy nieznaczną przewagę w wiedzy ogólnej naszych maturzystów nad ich zachodnimi rówieśnikami? Dużo ważniejsze, że w USA czy w Wielkiej Brytanii jest formowana w sposób systemowy pięcio- czy dziesięcioprocentowa elita intelektualna. Propozycja MEN będzie słuszna co do kierunku, jeśli zostanie uzupełniona przez drugą ścieżkę: formowania elit.

Mówi pan: formujmy elity, a nie dbajmy o inteligenckie przygotowanie średniaków?
A ilu to średniaków dostaje dzisiaj szlif inteligencki? Patrzy pan przez pryzmat absolwenta dobrego warszawskiego liceum. W moim - też skądinąd niezłym - jasielskim liceum szlif inteligencki obejmował tylko garstkę. Etos inteligencki można budować przede wszystkim w szkołach prywatnych i społecznych. Bo ten etos jest z natury rzeczy elitarny. Będzie wspaniale, gdy dotrze nie do kilku procent, a powiedzmy do trzydziestu. Ale to mrzonka liczyć, że natchniemy nim 80 procent…

Pan z kolei przemawia z perspektywy człowieka, który miał już w liceum sprecyzowane zainteresowania i nie mógł ich rozwijać, bo musiał kuć fizykę i biologię. Ale mnóstwo nawet zdolnych młodych ludzi dokonuje wyboru na pięć minut przed maturą. Pani Hall chce ich administracyjnie przymuszać do jak najszybszego wyboru.
I dlatego opowiadam się za listą sześciu obowiązujących przedmiotów. Każdy uczeń miałby przez cały czas i historię, i matematykę, więc mógłby się w ostatniej chwili wahnąć w stronę studiów humanistycznych czy - przykładowo - politechniki. A przy okazji należałoby zmienić system rekrutacji na studia. Tak, żeby zdawane na maturze przedmioty były porównywalne co do stopnia trudności.

To jedyna wada obecnej matury, że przedmioty nie są porównywalne?
Niejedyna. Zgadzam się z pana twierdzeniem, że ona premiuje dziś osoby przeciętne, które potrafią się sprawnie wyuczyć wypełniania testu. Ludzie nieprzeciętnie zdolni, myślący niestereotypowo, często wręcz tracą na takich egzaminach. Dlatego wcześniej czy później najambitniejsze uczelnie wrócą do egzaminów wstępnych na studia.

Ale kłopot zaczyna się już wcześniej - od jednolitej siatki godzin zajęć w szkołach średnich. Ona już dziś ma ułatwić życie przeciętniakom, a minister Hall chce, żeby było im jeszcze łatwiej.
Dlatego obowiązkowe przedmioty, profilowane czy nie - to powinno być tylko minimum. Stawiam na autorskie programy poszczególnych szkół, a nawet poszczególnych nauczycieli. Powtórzę jeszcze raz: im więcej różnorodności, tym lepiej.

Będzie pan przekonywał ministerstwo do swoich poglądów? Na przykład do kanonu sześciu ogólnokształcących przedmiotów uczonych do samej matury?
Nie sądzę, żebym musiał przekonywać panią minister do nauczania historii przez trzy lata liceum. Ale oczywiście, wizja edukacji, matury to problem fundamentalnych wyborów ideowych, ma więc charakter polityczny. To parlament powinien decydować o kierunkach rozwoju polskiej oświaty, a nie tylko o detalach ustawodawczych.

My tymczasem pozostawiamy podstawowe decyzje ekspertom.
Decydować powinien premier i parlamentarzyści. Oni odpowiadają przed narodem. I nie mogą grzęznąć w szczegółach. Politycy muszą mieć tak zwany plan główny. Gdyby Platforma Obywatelska zostawiła tematykę urzędnikom, byłaby skazana na porażkę.

*Jarosław Gowin, publicysta, redaktor naczelny miesięcznika "Znak", współtwórca i rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera, senator VI kadencji, potem poseł VI kadencji, polityk Platformy Obywatelskiej