Realną partyjną władzę, a w sytuacji, gdy PO rządzi, także wpływ na sprawy państwa, dostają politycy, których życiowe ścieżki nigdy nie zetknęły się ani z postkomunistyczną, ani postmodernistyczną lewicą. Ludzie jak najdalsi od społecznych eksperymentów w stylu hiszpańskiego premiera Zapatero. Warto zresztą pamiętać, że to właśnie Jarosław Gowin sformułował podstawową doktrynę PO w sprawach cywilizacyjno-obyczajowych, sprowadzającą się do utrzymywania akceptowanego przez większość Polaków status quo. Teraz można sądzić, że miejsca dla "walki o postęp" w lewackim stylu, dla zabaw w wojny z Kościołem, będzie w Platformie jeszcze mniej.

Ale awanse Gowina i Sikorskiego są ważne także dla PiS-owskiej opozycji. Partii Kaczyńskiego trudno będzie bowiem przedstawiać rządzącą formację jako wyłącznie liberalną. Bowiem zarówno szef małopolskiej PO, jak i minister spraw zagranicznych nigdy nie byli w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, a swoje kariery zaczynali w zupełnie innych środowiskach. I paradoksalnie, właśnie dlatego są Tuskowi tak potrzebni. Po odejściu Jana Rokity utrzymują wizerunek partii wieloskrzydłowej i wielonurtowej. Zdolnej pomieścić oprócz liberałów także lewicującego Kazimierza Kutza i Gowina. Z wyraźną jednak przewagą tego ostatniego.

No i jeszcze jedno: premier Tusk pewnie pamięta, że obaj politycy mają spore ambicje. Potrafią je skrywać i dlatego Sikorski tak lubi podkreślać, że jest bardziej fachowcem niż politykiem, a Gowin chętnie przywołuje inteligencki sznyt. Ale potrafią walczyć o swoje. A tuż pod bokiem lidera, zaprzęgnięci do partyjnej pracy, będą dla Tuska bezpieczniejsi.

Słowem - trzy pieczenie na jednym ogniu.