Zacznę od wspomnienia. W końcu lat 80. do mojego znajomego, który od paru lat siedział w Paryżu na emigracji, przyjechali po raz pierwszy rodzice z Polski. Ojciec, członek PZPR do rozwiązania partii w 1989, a jednocześnie obyczajowy i nawet polityczny konserwatysta (tak to bywało w PRL często) już pierwszego dnia wrócił z wycieczki po stolicy Francji zszokowany i oburzony. Trafił bowiem na wielotysięczną lewacką manifestację, której uczestnicy wędrowali po Polach Elizejskich z portretami Lenina, Mao i Che. I ten dojrzały z pozoru człowiek, który całe swoje życie spędził w bezalternatywnym świecie wymuszonego oportunizmu, zaczął zamęczać swojego syna wyrazami oburzenia, że ta Europa jest aż tak zdemoralizowana, ci lewacy aż tak okropni. Mój znajomy i prawie rówieśnik, który po ucieczce z Polski Jaruzelskiego akurat do zachodnich lewaków nie czuł nadmiernej sympatii, próbował jednak tłumaczyć swemu ojcu, że następnego dnia na tym samym paryskim bulwarze będzie można zobaczyć wielotysięczną manifestację zwolenników Le Pena wielbiących Joannę D’Arc i domagających się oczyszczenia Francji z imigrantów. I że to wszystko jest lepsze od peerelowskiej martwoty, bezbarwności, wymuszonego na kilku pokoleniach milczenia. Jego ojciec nie mógł swojego syna zrozumieć. W końcu się na niego obraził.
Dobijanie polskiego optymizmu
Tamto wspomnienie sprzed dwudziestu lat przychodzi mi nieubłaganie do głowy, kiedy obserwuję dzisiejszą propagandę lęku przed Unią. I kiedy widzę, jak dyskusja o kształcie Unii, o warunkach polskiej w niej obecności z politycznej staje się tożsamościową. Jej stronami nie są już chadecy z socjaldemokratami, zwolennicy silniejszej europejskiej tożsamości z wyznawcami Europy narodów, ale gdzie przeciwko sobie są politycznie mobilizowani ojcowie i dzieci, ludzie, którzy bardziej boją się "brukselskich bezeceństw”, i ci, dla których Europa to coraz bardziej realny, coraz bardziej praktyczny synonim wolności - podróżowania i życia.
To, że PiS z braku innych politycznych narzędzi postawiło na ten pokoleniowy, estetyczny i tożsamościowy podział, daje tej partii gwarancje, że nie zniknie przez najbliższych kilka lat z polskiej sceny politycznej, a nawet z polskiego parlamentu. Ale jednocześnie w perspektywie dłuższej niż jedna czy dwie kadencje, skazuje ją na śmierć - umysłową i biologiczną.
Ale nie o interes jednej czy drugiej partii tu chodzi, choć ja wolałbym PiS jako partię w polityce europejskiej bardziej rozsądną, wtedy z większym przekonaniem mógłbym Jarosława Kaczyńskiego bronić przed "małpim rozumem” warszawskiego salonu. Wiemy, że Polacy rodzą się z depresją wszczepienną. Potrafimy się już z tego nabijać, a refleksja "oj niedobrze, koledzy, niedobrze!” stała się naszym narodowym zawołaniem. Naród z głęboką depresją pourazową nie ma przed sobą przyszłości, dlatego wszyscy normalni ludzie w Polsce po prostu modlą się o jakiekolwiek powody do zbiorowego optymizmu. Taki powód się zdarzył, a co najważniejsze został przez Polaków zauważony - jest nim właśnie nasza obecność w Unii, w Europie takiej, jaką ten kontynent jest dzisiaj - w otwartym świecie wolności politycznej i gospodarczej.
Przed paru laty euroentuzjuazm Polaków był czysto mityczny. Niezwykłe wyniki przeprowadzanych w Polsce sondaży, w których przytłaczająca większość pytanych domagała się natychmiast unijnego rządu i unijnego prawa, był tylko wyrazem naszej niewiary w to, że sami potrafimy tutaj państwo i prawo zbudować. Dodajmy, że ten pesymizm był potwierdzany przez różne doświadczenia polskiej historii, z najświeższą lekcją postkomunizmu i Rywinlandii włącznie.
Ale po trzech latach polskiej obecności w Unii euroentuzjazm Polaków został sprawdzony w praktyce, przetrwał, a nawet rozkwitnął. O ile w Austrii obsesyjnie bojącej się zalewu biednych słowiańskich emigrantów w trzy lata po wejściu do Unii euroentuzjastów gwałtownie ubywało, o tyle w Polsce wciąż ich przybywa. Bo każdy normalny człowiek widzi szanse tworzone przez obecność w UE dla niego osobiście i dla polskiego państwa. Wszyscy z nich korzystamy. Wielu z nas pakuje się do samochodu albo autobusu i z uczuciem ulgi przekracza puste rogatki na dawnej granicy z NRD czy CSRS. Aby zatrzymać się dopiero nad Atlantykiem i tam albo podziwiać pejzaże, katedry i puby, albo pracować - jedni w londyńskim City, inni na zmywaku. Ale nigdzie nie trzeba z Polski wyjeżdżać, aby zrozumieć, że Europa jest teraz także nad Wisłą.
Jednym z pierwszych odruchów trzydziestolatka zakładającego dziś w Polsce swój pierwszy biznes jest zanurkowanie w internecie albo umówienie się na piwo z bardziej doświadczonym kolegą, żeby się dowiedzieć, jak zdefiniować obszar działania swojej firmy w taki sposób, aby móc jak najszybciej zapolować na europejskie fundusze.
Kiedy chodzę sobie po moim rodzinnym Toruniu i patrzę na rozkopane drogi i alejki pod tablicami "inwestycja z udziałem środków UE...” - po raz pierwszy wiem, że to nie jest żadna propaganda. Jesteśmy w Europie na tych samych prawach co Hiszpanie czy Irlandczycy. Możemy rozgrywać swoje namiętne ideowe czy religijne boje, ale bez paniki, że kiedy polityka wyleje się nam na ulice, to wjadą tu sowieckie czołgi albo zwycięscy dyskutanci będą zamykać pokonanych do więzień. Im bardziej jesteśmy w Europie, im bardziej ta Europa jest politycznie stabilna, tym mniej się boję, że konsekwencje mojej własnej politycznej czy ideowej głupoty zwalą mi się na głowę z hukiem, przygniatając także przy tej okazji paru moich bliźnich.
I właśnie ten pierwszy od dawna odruch polskiej witalności, polskiego optymizmu, pierwszy dowód na to, że Polska może kiedyś powrócić do życia, jest dzisiaj rozwalany przez część polskich polityków i przez paru najbardziej zblazowanych polskich inteligentów, którzy powinni na ten polski optymizm chuchać i dmuchać, bo jego przebudzenie jest może ostatnią szansą, żeby za pokolenie lub dwa jakikolwiek naród polski jeszcze tu istniał. Owszem, należałoby ten eurooptymizm Polaków jakoś ucywilizować, uczynić mniej naiwnym, przypomnieć, że Europa jest dla Polski może największym w naszej historii wyzwaniem, a nie Szlarafią, krainą, w której polskie grubasy będą karmione pieczonymi gołąbkami przez myślących i pracujących za nas biurokratów z Brukseli.
Ale sprowadzanie Unii Europejskiej do mapy "Dojczlandu” z zamalowanymi na czarno polskimi prowincjami "Rzeszy” albo do obrazu gejowskiej pary dostającej ślub jest kopniakiem wymierzonym w zdrowy rozsądek. Jest podcinaniem ostatniej gałęzi, na której wykańczana przez ostatnie trzy wieki i dziczejąca polskość mogłaby przysiąść.
PiS, PO czy polska lewica - o ile jakaś w naszym kraju kiedyś wreszcie powstanie - powinny na wyścigi przygotowywać swoich ludzi do pracy w unijnych instytucjach, do bronienia tam polskiego interesu narodowego czy realizowania ideowych pasji. To byłby patriotyzm sensowniejszy niż patriotyzm Jacka Kurskiego montującego swój peerelowski klip ostrzegający przed Unią jako królestwem hitlerowców i pedałów. Czy pozorny spryt różnych intelektualnych polskich eurosceptyków tłumaczących, że nie ma co panikować, bo wywalając traktat za okno, utrzemy nosa eurobiurokratom i Niemcom, a przecież nikt nas za to z Unii nie wyrzuci i kaskę też nam muszą dać, bo nam się za II wojnę światową należy.
Europejscy gapowicze
Niektórzy polscy prawicowcy zgodzili się na bycie pasożytami, pasażerami na gapę europejskiej integracji. I chcą do tego namówić wszystkich Polaków. Zachowują się tak, jakby Europę zbudował już dla nas profesor Geremek, a nam pozostawało branie z niej kasy i nabijanie się z mierzenia w Brukseli ogórków i prostowania bananów. Pewien typ rozpowszechnionego w Polsce prawicowego dowcipnisia zgadza się być do końca swojego życia - w którym czasem już osiągnął czterdziestkę albo pięćdziesiątkę - zredukowany do poziomu politycznej gówniażerii.
Mówiąc szczerze, gdybym miał przekonanie, że w Polsce Unię Europejską na poważnie potrafi traktować jedynie Bronisław Geremek, to nigdy bym przeciwko niemu z taką werwą nie fikał. Z zaciśniętymi zębami wysłuchiwałbym jego mądrości, ale nic bym na jego temat nie powiedział ani nie napisał, bo naprawdę budowanie przez Polskę Unii, robienie Europy uważam za ważniejsze niż odreagowywanie własnych młodzieńczych frustracji.
Szczęśliwie mogę być i euroentuzjastą, i nabijać się z Geremka, bo w moim pokoleniu - na polskiej centroprawicy - są ludzie, którzy Europę traktują poważnie. Bogdan Klich, mój prawie rówieśnik, założyciel antykomunistycznego ruchu Wolność i Pokój, którego po raz pierwszy spotkałem w celi komendy MO przy rondzie Mogilskim w Krakowie, gdzie wraz z kilkunastoma innymi cywilami wziętymi z łapanki po jakiejś rocznicowej manifestacji odsiadywał swoje 48 godzin i zachowywał się naprawdę bez zarzutu, jest praktycznym euroentuzjastą. Tak samo jak praktycznym euroentuzjastą jest Radosław Sikorski, który wyjechał z Polski jako antykomunistyczny licealista, został w Anglii po stanie wojennym, wykonał gigantyczną pracę, żeby poznać Zachód i zostać przez Zachód uznany, a po drodze był jeszcze w Afganistanie i to bynajmniej nie po stronie Specnazu.
Dlatego, kiedy słyszę od partyjnych kolegów prokuratora Wassermana, sędziego Kryże czy działacza SZSP z lat 80. Karskiego, że swoją fascynacją do Unii Europejskiej Klich czy Sikorski demaskują się jako kryptokomuniści, targowiczanie, narodowi zdrajcy albo po prostu mięczaki, to, szczerze mówiąc, nóż mi się w kieszeni otwiera. I do smętnego, piernikowatego eurosceptycyzmu braci Kaczyńskich nie odczuwam już wtedy żadnego, najmniejszego nawet sentymentu.
Najbardziej eurosceptyczni weterani lat 80. o Unii Europejskiej myślą kalkami antykomunizmu. Bruksela to dla nich druga Moskwa, europejscy komisarze to prawie bolszewicy, a neobismarckowska próba budowania wielkiego społeczeństwa - z płacą minimalną, związkami zawodowymi, solidarnością społeczną i nieodzownymi przy takim modelu biurokratycznymi regulacjami, być może skazana na zagładę w anglosaskiej globalizacji, ale bliższa pierwszej "Solidarności” niż Bushowski oligarchiczny neoliberalizm -jest mylona z sowieckim projektem społecznym, który ambicje konstruktywizmu społecznego miał tak ogromne, że pozostały po nich jedynie społeczne ruiny i dzicz.
Pod prąd doświadczenia
We mnie idea szybkiej jazdy samochodem przez całą Europę, od Warszawy do Berlina, Amsterdamu, Paryża i Londynu - bez nawet jednej upokarzającej rewizji granicznej, bez jednego "dokumenciki proszę” - budzi realny entuzjazm. Sentymentalna muzyczka z "Polskich dróg”, gierkowskiego serialu, w którym komunistyczni partyzanci walczyli z hitlerowcami, a ludzie z Armii Krajowej wstydzili się, że w przeciwieństwie do dzielnych kolegów z AL muszą stać z bronią u nogi - budzi zaś we mnie wstręt. Moi rówieśnicy w latach 80. wybrali Zachód przeciwko nostalgii do "Polskich dróg”. Ale to już historia. Bo młodsze od naszego pokolenie wybiera Unię jeszcze bardziej naturalnie. I nie w reakcji na PRL, którego już nie zna, ale dlatego, że woli wolność od braku wyboru, woli otwartą walkę o życiowy sukces od wiecznego tłumaczenia się z bycia życiową pierdołą, "bo winna jest historia, Rusek, Niemiec, komunista”.
Nawet Wojciech Cejrowski wyrósł już z "WC Kwadransa”. W swoich dzisiejszych podróżniczych programach nawet nie ukrywa fascynacji otwartym, wielobarwnym, różnorodnym światem, w którym jeszcze przed kilkunastu laty ówczesny Pierwszy Kowboj RP dostrzegał tylko gejowskie małżeństwa, prosowieckie nostalgie zachodniej lewicy i niemieckie niebezpieczeństwo. I trochę mi przykro, że kiedy Cejrowski z poziomu "WC Kwadransa” wyrasta, prezydent Lech Kaczyński do tego poziomu zaczął się zbliżać.