Oto Rafał Trzaskowski, kandydat PO na prezydenta, wyraźnie sugeruje, że rząd ukrywa prawdę o finansach publicznych. W domyśle: jest aż tak źle, że władza woli milczeć o budżecie, bo mogłoby to zaszkodzić starającemu się o drugą kadencję prezydentowi Andrzejowi Dudzie. Ale jednocześnie sam zgłasza obietnice warte - licząc z grubsza - 50 mld zł, nie wdając się w szczegóły, gdzie zamierza znaleźć te pieniądze.

Reklama
Po drugiej stronie wcale nie jest lepiej, choć to ona w tym starciu jest uprzywilejowana. Ot, wystarczyłoby rzetelnie powiedzieć, jak jest i nikt nie miałby pretensji. Mamy bezprecedensowy kryzys, jest jasne, że deficyt i dług muszą wzrosnąć. Ale zamiast punktować przeciwnika za obietnice składane bez pokrycia, rząd postanowił rzucić prezydentowi koło ratunkowe z betonu. Bo inaczej nie da się nazwać tego, co się wyprawia w komunikacji o stanie budżetu w ostatnich dniach. Manipulacje, których dopuszczają się w tej materii przedstawiciele rządu, bardziej pomagają kandydatowi opozycji, bo uwiarygadniają jego tezę o kombinowaniu przy stanie państwowej kasy. Trudno inaczej nazwać akcję "wzrost dochodów", jaką przeprowadzono w ostatnich dniach. Najpierw premier Mateusz Morawiecki na spotkaniu w Obornikach ogłasza sukces, czyli wzrost wpływów do budżetu o 3 proc. w porównaniu z zeszłym rokiem, jednoznacznie wiążąc to z gospodarczym odbiciem po pandemii, wzrostem konsumpcji i odbudową eksportu. Kilka godzin później Ministerstwo Finansów chwali się 9-proc. wzrostem dochodów podatkowych i stawia mocny akcent na "bardzo wyraźne odbicie w dochodach z podatku akcyzowego i w podatkach dochodowych". "Co ważne, szczególne widoczne jest ono w podatku CIT. Drugi miesiąc z rzędu następuje trwały wzrost wpływów z podatków CIT. Oznacza to, że nadrabiana jest luka między wykonaniem budżetu państwa a harmonogramem" – podaje resort, sądząc zapewne, że nikt nie będzie tego wyborczego pudru zdrapywał, by dotrzeć do sedna.
Bo zarówno informacje podawane przez premiera, jak i MF są – mówiąc delikatnie – nieprecyzyjne. Owszem, dochody na koniec czerwca były o 3 proc. wyższe niż rok wcześniej, ale z poprawą stanu gospodarki ma to niewiele wspólnego. Decydująca była wypłata z zysku Narodowego Banku Polskiego, konkretnie 7,4 mld zł, której NBP dokonał dokładnie 1 czerwca. A ponieważ rok temu takiej wypłaty nie było, więc w sumie dochody były wyższe. Jeszcze bardziej topornie wygląda manipulacja z dochodami podatkowymi. Po pierwsze, MF przytacza dane za sam czerwiec, bo gdyby podliczył wpływy z podatków za całe sześć miesięcy, to musiałby przyznać, że są one na kilkuprocentowym minusie. Po drugie, resort nie próbuje nawet tłumaczyć, skąd to „wyraźne odbicie w dochodach z podatku akcyzowego i w podatkach dochodowych” w czerwcu. A tłumaczenie jest dość banalne: w tym roku nastąpiła niemała – 10-proc. – podwyżka akcyzy na alkohol. I choćby z tego powodu wpływy z akcyzy powinny wyglądać przyzwoicie. Ważniejsze jest jednak to, że tegoroczne rozliczenie PIT i CIT zakończyło się 1 czerwca, a nie 30 kwietnia, jak zazwyczaj. Zwykle ci, którzy muszą podatek dopłacać, składają deklaracje w ostatnim możliwym momencie. I tak, jak przesunięcie terminów negatywnie odbiło się na dochodach z podatków w kwietniu i maju, tak podbiło je w czerwcu.
Można by sobie zadać pytanie: po co MF to robi? Takie „podrasowywanie” danych łatwo jest obnażyć, nie służy wiarygodności polityki fiskalnej i czyni ją jeszcze bardziej nieprzejrzystą. Pierwsza odpowiedź, jaka się nasuwa: bo może. W normalnych czasach takie zabawy mogłyby się skończyć źle, bo inwestorzy kupujący polskie obligacje mogliby uznać, że to zbyt ryzykowne. Przecież gdy emitent zaczyna kombinować wokół stanu finansów, nie ujawnia pełnych danych albo nie robi tego wcale, to zapewne ma coś do ukrycia. Zwykle kończy się to wzrostem tzw. premii za ryzyko czy wzrostem rentowności obligacji, co powoduje większe koszty obsługi długu. Ale dziś ten schemat nie działa. W Polsce – podobnie jak w większości innych gospodarek – na rynku aktywny jest bank centralny, który skupuje obligacje, m.in. po to, by rząd mógł emitować ich więcej bez obaw, że będzie musiał za to więcej płacić. Rynkowa presja została więc mocno osłabiona.
Reklama
Odpowiedź druga: bo przykład idzie z NBP. To, jak polski bank centralny komunikuje się z rynkiem w czasie bezprecedensowego kryzysu, przejdzie do historii. Można tę politykę podsumować jednym równoważnikiem zdania: żadnych pytań. Co z tego, że inflacja bazowa jest najwyższa od dwóch dekad, a według prognoz Komisji Europejskiej Polska ma mieć w przyszłym roku najszybszy wzrost cen w UE. Wszystkim ciekawskim musi wystarczyć oficjalny komunikat po posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej, bo bank centralny zrezygnował z konferencji prasowych. Samo tłumaczenie tej decyzji też jest dość zabawne. Najpierw powodem była epidemia COVID-19 (jakby technologia spotkań zdalnych nie przyjęła się jakoś w NBP), a potem zbyt długie posiedzenia rady (od kilku miesięcy obraduje ona tylko jeden dzień zamiast dwóch). Na konferencje po prostu nie ma już czasu.
No i co z tego? – można by zapytać. Czy stało się coś złego? Złoty się osłabił albo z Polski odpłynął zagraniczny kapitał? Nie, co tylko umacnia w poczuciu bezkarności za coraz większą arogancję. Ale z demokratycznym standardem kontroli poczynań władczy – czy to monetarnej czy fiskalnej – ma to coraz mniej wspólnego.