Jak zawsze pierwszy w działaniu Jacek Kurski postanowił i tym razem nie pozwolić się nikomu wyprzedzić. Po czym wzorem prominentnych przedstawicieli obozu władzy z czasów dwudziestolecia połączył sanację moralną z sakramentem małżeństwa. Przy okazji fundując obywatelom III RP sporo darmowej rozrywki oraz inicjując tak potrzebne zasypywanie podziałów politycznych.
Chyba po raz pierwszy równie wielkim oburzeniem zapałały zarówno środowiska skrajnie konserwatywne, jak i liberalne, solidarnie potępiając ślub Kurskiego. Choć ów od lat nie ukrywał, że wartości rodzinne oraz wiara katolicka mają dla niego ogromne znaczenie. Nie sposób zaprzeczyć, iż potwierdził to, wkładając sporo wysiłku, by unieważnić poprzednie małżeństwo. Dzięki czemu mógł zawrzeć przez ołtarzem związek sakramentalny, ślubując kolejnej partnerce wierność aż po grób. Co demonstracyjnie zalegalizował sam naczelnik państwa, z wielkim bukietem dla młodej pary w dłoniach.
Należy tu nadmienić, iż rekonstruowanie sanacji w dzisiejszych czasach wymaga sporych poświęceń. Można bowiem ulec pokusie, by ograniczyć się do świeckiego rozwodu i cywilnego ślubu, rezygnując z sakramentu. Ponadto samo przeprowadzenie w Kościele katolickim "uznania małżeństwa za niebyłe" to rzecz kłopotliwa. O konieczności posiadania wpływowych znajomych w kurii nie wspominając.
Przed wojną dla rządzącej elity przedstawiło się to dużo prościej, za sprawą niespójnego systemu prawnego. Wprawdzie po odzyskaniu niepodległości przystąpiono do unifikacji prawa cywilnego, lecz proces ten trwał przez następne dwadzieścia lat. Wprawdzie nowe prawo małżeńskie było gotowe już w 1929 r. i przewidywało możliwość cywilnych rozwodów, lecz zdecydowane protesty polskiego Kościoła katolickiego, wspartego przez Watykan, sprawiły, iż Piłsudski zdecydował o zawieszeniu jego wprowadzenia w życie.
Tymczasem zgodnie z przyjętą na początku istnienia II RP regułą, do czasu ustanowienia nowego kodeksu cywilnego obowiązywały przepisy przejęte w spadku po zaborcach.
W efekcie na ziemiach zaborów rosyjskiego i austriackiego udzielanie ślubów oraz decydowanie o ważności małżeństw pozostawało w gestii poszczególnych kościołów. Katolicy aby wejść w nowy związek musieli starać się o uznanie ich małżeństw za niebyłe przed sądami konsystorskimi (czyli diecezjalnymi). Cała procedura trwała latami, a wynik końcowy nie był pewny. Jednak życie ma to do siebie, że potrzeba zawsze rodzi użyteczne rozwiązania. W odróżnienia do Kościoła katolickiego wyznania protestanckie nie traktowały małżeństwa jako nierozerwalnego. Zwłaszcza Kościół Ewangelicko-Reformowany okazywał wiernym na tym polu wiele wyrozumiałości, dzięki czemu zyskiwał nowych.
Na takie rozwiązanie skusił się jeszcze w czasach zaborów sam Józef Piłsudski, by móc poślubić, będącą formalnie mężatką, Marię Juszkiewicz. Cała operacja wcale nie przedstawiała się prosto. Na początek przyszła panna młoda musiała dokonać konwersji z Kościoła katolickiego do Ewangelicko-Reformowanego. Po czym uzyskać tam szybkie unieważnienie małżeństwa. Jednak Piłsudski i tak jako katolik nie mógł poślubić byłej mężatki, ponieważ dla Kościoła katolickiego nie przestawała nią być. Dlatego w maju 1899 r. dokonał konwersji religijnej, przenosząc do umiarkowanie postępowego Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego. Wprawdzie państwo młodzi należeli do dwóch kościołów protestanckich, lecz w świetle rosyjskiego i austriackiego prawa, mogli legalnie stanąć na ślubnym kobiercu. Potem okazało się, że cały ten wysiłek zaowocował jedynie nowymi problemami, bo Ziuk zakochał się w Aleksandrze Szczerbińskiej. Jednocześnie kochał Polskę zamieszkałą w przytłaczającej większości przez katolików i podczas I wojny światowej dokonał ponownej konwersji, by powrócić na łono Kościoła katolickiego.
Episkopat długo tego nie doceniał i były socjalista na legalizację związku ze Szczerbińską czekał, aż zejdzie z tego padołu legalna małżonka. Gdy tylko się to stało, Piłsudski wziął cichy ślub w parafii św. Aleksandra w Warszawie. Życzliwie odnoszący się do Marszałka kardynał Aleksander Kakowski wydał zgodę, żeby ceremonii nie poprzedzały obowiązkowe zapowiedzi w parafiach państwa młodych. Jedyny ślad po bardzo skromnej uroczystości, jaki pozostał, to zapis w księdze parafialnej pod datą 25 października 1921 r. "W dniu dzisiejszym zawarte zostało religijne małżeństwo między: Naczelnikiem Państwa Józefem Piłsudskim, wdowcem lat pięćdziesiąt pięć liczącym i Aleksandrą Szczerbińską, panną, utrzymującą się z własnych funduszów, liczącą lat trzydzieści dziewięć" – wpisał ksiądz Marian Tokarzewski. Natomiast cały aparat państwa, wsparty przez towarzyskie układy zadbał, żeby ani jedna gazeta nie wspomniała, iż Piłsudski się ożenił.
Przykład dany przez Marszałka, jak radzić sobie ze sprawami sercowymi, wiernie naśladowali jego podwładni. Pierwszym był, przyszły minister spraw wewnętrznych gen. Felicjan Sławoj Składkowski. Podczas kursu uzupełniającego w École supérieure de Guerre (Wyższej Szkole Wojennej) w Paryżu zawarł bliższą znajomość z piękną Germaine Susanne Coillot. Pani Jadwiga Szoll-Składkowska takie umacnianie przez męża relacji polsko-francuskich zniosła bardzo godnie. Przenosząc się po 15 latach małżeństwa do rodziców. Natomiast palący się do szybkiej legalizacji romansu generał od razu zrezygnował z procedury przed katolickim sądem konsystorskim. O wiele prościej było... wyjechać do Wilna. Prężnie działała tam parafia Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, w której sukcesywnie przybywało wiernych. Sławoj Składkowski wspólnie z narzeczoną zmienił wyznanie i zawarł na początku 1926 r. ślub. Działo się to jeszcze przed zamachem majowym, więc perypetie sercowe dawnego podkomendnego Marszałka nie zbulwersowały zbytnio opinii publicznej.
Ta wyrozumiałość stopniowo kończyła się za rządów obozu sanacyjnego. Spory wpływa na to miał fakt, że jednym z kluczowych haseł politycznych była "sanacja moralna życia publicznego". Wprawdzie rządzący odnosili się w nim do ukrócenia złodziejstwa i łapówkarstwa, lecz opinia publiczna lubi nadinterpretować obietnice władzy. Tymczasem traf chciał, że główny trzon nowej elity stanowili byli legioniści w okolicach czterdziestki. Gdy Piłsudski zagwarantował im ciepłe posady rządowe, oni niemal jak na rozkaz przystąpili gremialnie do wymiany żon. Przeważnie na młodsze. "Niemal wszyscy dygnitarze pomajowi lub kandydaci na takich dygnitarzy byli rozwodnikami" – notował felietonista wileńskiego dziennika "Słowo" Michał Kryspin Pawlikowski. Parafia Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Wilnie zaczynała pękać w szwach z powodu stałego napływu pułkowników, generałów i ministrów. "Wilno było magnesem dla par rozwodzących się. Było dla Polski w miniaturze tym, czym Reno w Newadzie dla Stanów Zjednoczonych" - wspominał pisarz Michał K. Pawlikowski.
Historia każdego nowego parafianina okazywała nieco inna, ale zawsze interesująca dla opinii publicznej. W roku 1927 ta z fascynacją śledziła, jak major Kazimierz Świtalski (wówczas szef Kancelarii Cywilnej prezydenta Mościckiego) odchodził od doktor Juli Lewińskiej. Znakomitej specjalistki od chorób skóry oraz pionierki kosmetologii. Już to gwarantowało jej poparcie wszystkich pań. Te zapałały podwójnym oburzeniem, gdy major po zmianie wyznania poślubił Janinę Tynicką, będącą sekretarką prezydentowej Michaliny Mościckiej. W międzyczasie żonę dla kochanki rzucał gen. Edward Rydz-Śmigły. Po czym przyszła pora na płk Józefa Becka. Marszałek zamierzał awansować swojego ulubieńca w 1930 r. na wiceministra spraw zagranicznych, kiedy doniesiono mu, iż ów wyprowadził się od żony, żeby zamieszkać z małżonką gen. Stanisława Burhardt-Bukackiego. Piłsudski postawił wówczas Beckowi warunek, że jeśli chce kiedyś zostać ministrem spraw zagranicznych, to musi zostać również przykładnym mężem. Zdesperowany Beck, odwołując do przyjaźni z legionowych czasów, poprosił Burhardt-Bukackiego, żeby nie niszczył mu kariery. Zdawało się, że przyszły szef MSZ wspiął się na wyżyny sztuki dyplomatycznej, bo generał łatwo zgodził się pojechać razem z nim i żoną do Wilna. Tam w trójkę przeszli na protestantyzm. Po czym Beck wprowadził do siedziby MSZ z nową małżonką. Jak się potem okazało, to generał upiekł kilka pieczeni przy jednym ogniu. Pozbył się żony, zyskał dozgonną wdzięczność Józefa Becka oraz mógł poślubić kochankę, z czego skwapliwie skorzystał.
Efekty intensywnej sanacji moralnej na szczytach władzy zwykli ludzie przyjmowali z pewnym zdziwieniem. Acz jego granice udało się w końcu przekroczyć premierowi Januszowi Jędrzejewiczowi. Jako szef rządu zajmował się m.in. reformowaniem szkolnictwa wyższego. W praktyce oznaczało to radykalne ukrócenie autonomii uniwersytetów i politechnik, pomimo protestów środowiska naukowego. Premier nienawidził profesorów ze wzajemnością, lecz był jeden mały wyjątek. Nazywał się profesor Cezaria Anna Baudouin de Courtenay-Ehrenkreutz. Premier wolał sypiać z nią niż ze swą małżonką, znaną rzeźbiarką Marią z domu Stattler. Żeby było ciekawiej prof. de Courtenay-Ehrenkreutz mogła się pochwalić kolekcją trzech mężów, z których nie wszyscy byli już przeszłością. Pomimo to opinię publiczną w 1933 r. zaszokowało coś nie do końca związanego z seksem. "Premier i minister oświaty tworzy katedrę kochance, po zwinięciu 50 katedr i usunięciu z nich szeregu profesorów, następnie kochankę, żonę profesora Uniwersytetu Wileńskiego odbiera mężowi, ta zaś zmienia wyznanie, otrzymuje od kochanka - premiera awans (podwyżkę pensji – przyp. aut.) wynoszący 450 ztp miesięcznie" – notował w dzienniku podwładny Jędrzejewicza wiceminister wyznań religijnych i oświecenia publicznego ksiądz profesor Bronisław Żongołłowicz. Wspominany mąż nazywał się Stefan Ehrenkreutz i był profesorem historii prawa na Uniwersytecie Wileńskim oraz senatorem.
Afera wynikła z przyprawienia mu "rogów" przez żonę i premiera stała się tak głośna, że znany ze swego liberalnego podejścia Piłsudski tym razem zareagował, wymieniając szefa rządu na mniej kochliwego. Nie wybrał się też na ślub kochanków. Być może dlatego, że w prasie katolickiej donoszono: "Jesteśmy głęboko zasmuceni jako Polacy-katolicy, że p. Jędrzejewicz wyrzekł się wiary swych ojców i rozwiódł się z dotychczasową prawowitą małżonką".
No, ale wówczas państwo polskie rządzone przez sanację oraz Kościół katolicki nie zawsze szły sobie na rękę. Często spierając o imponderabilia. Co mogłoby być inspiracją do zupełnie nowej rekonstrukcji.