Unia Europejska to znakomita idea, która zagwarantowała Staremu Kontynentowi dekady pokoju i dobrobytu. Polska zawdzięcza jej impuls do ekonomicznego skoku oraz sukcesywną modernizację. Jednak europejska wspólnota ma tę wadę, że sprzeczne interesy poszczególnych członków wykluczają solidarne działania w obliczu kryzysów. Kraje południa boleśnie przekonały się o tym pięć lat temu w dobie kryzysu emigracyjnego, gdy po serii wzniosłych deklaracji zostały pozostawione same sobie. Dziś, gdy na Białorusi pojawia się szansa obalenia dyktatury i oddania losów kraju w ręce jego obywateli, tego samego doświadcza najżywotniej zainteresowana kryzysem Polska oraz Bałtowie. Już teraz widać, że dla stolic na zachód od Berlina ważniejsza jest jedna łódź z emigrantami, przepływająca przez Morze Śródziemne niż nawet to, czy Białorusini utrzymają suwerenność. Choć jeśli ją stracą to 1 Gwardyjska Armia Pancerna, stacjonująca pod Moskwą, wcześniej czy później znajdzie się w nowych bazach w okolicach Brześcia nad Bugiem.

Reklama

Dla wielu zachodnich stolic, z Paryżem i Berlinem na cele jedyną przeszkodą w nawiązaniu dobrych relacji z Moskwą jest nieobliczalność prezydenta Władimira Putina. Gdyby dotrzymywał zobowiązań, rzadziej urządzał najazdy na sąsiednie kraje, a jego tajne służby dyskretniej mordowały niewygodnych dla Kremla dysydentów, wówczas owe relacje byłyby serdeczne. Polska zaś jeszcze bardziej samotna. Nie powinno więc dziwić, że bunt Białorusinów przeciw dyktaturze jest od tygodnia ignorowany. Dotyczy on bowiem tej części kontynentu, dla której dyplomacja krajów zachodnich (poza Niemcami) niezmiennie wyraża swoje désintéressement.

Ten kubeł zimnej wody powinien przypomnieć Polakom o pewnej regule. Rzeczy decydujące o losach Polski niezmiennie dzieją się na wschodzie. Ta zasada obowiązuje od czasów wojen z Zakonem Krzyżackim. Szalę zwycięstwa przechyliło w nich zawiązanie unii z Litwą. Potem o losach Rzeczpospolitej rozstrzygały wojny o południowo-wschodnie wybrzeża Bałtyku toczone ze Szwecją i Wielkim Księstwem Moskiewskim, Wielka Smuta w Rosji, a następnie odbijanie ruskich ziem przez kolejnych carów z dynastii Romanowów. Co przeplatało się ze zmaganiami Polski z ekspansją turecką. Wreszcie o rozbiorach Rzeczpospolitej zdecydowała caryca Katarzyna II. Również w 1918 r. Polska odzyskała niepodległość tak łatwo, bo sojuszniczka zachodnich aliantów – Rosja, pogrążyła się w wojnie domowej. W sierpniu 1939 r. Hitler czekał z ostateczną decyzją o ataku na to, czy Stalin zgodzi się na wspólny rozbiór II RP. Po 1945 r. o losach Kraju nad Wisłą rozstrzygali nie Polacy, ani też zachodni sojuszniczy, lecz Kreml. Dopiero w 1989 r. wydawało się, iż wschodnie fatum mamy wreszcie za sobą, a Polska stanie się trwałym elementem zachodniego świata. Dziś, gdy bieg historii nabiera rozpędu, widać złudność tych nadziei. Ani położenia geograficznego, ani naturalnej dbałości państw o własne interesy, nie da się zmienić. Dlatego w momencie destabilizacji Białorusi pora zadać pytanie, jakie są w odniesieniu do tego interesy Polski?

Reklama

Odpowiedź wydaje się oczywista. Strategicznym interesem jest, by Białoruś była niepodległym, suwerennym krajem, najlepiej demokratycznym. Wówczas nic nie stanie na przeszkodzie utrzymywania bliskich, bardzo przyjaznych relacji. Natomiast Rosji pozostaną jedynie bazy wojskowe w Kaliningradzie.

Reklama

Z tej odpowiedzi wynika kolejne, banalne pytanie. Jak to osiągnąć? Ma ono bardzo gorzki posmak. Uświadamia bowiem, że aktywną politykę wschodnią III RP prowadziła za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego oraz Lecha Kaczyńskiego, by po tragicznej śmierci tego ostatniego, definitywnie z niej zrezygnować.

Swoje désintéressement po 2010 r. rząd Donalda Tuska ukrywał pod fasadowym Partnerstwem Wschodnim. Jednocześnie bezrefleksyjnie oddając polskie interesy na wschodzie pod opiekę Berlina oraz Brukseli. Potem władzę objął PiS i okazało się, że może być jeszcze gorzej. Relacje z Ukrainą sprowadzono do sporów o trudną przeszłość. W przypadku prezydenta Łukaszenki początkowo chciano się zaprzyjaźniać tak serdecznie, że nawet przystąpiono do likwidacji Biełsatu. Jakimś cudem solidarny opór ludzi dobrej woli uniemożliwił TVP oraz MSZ przekreślenie możliwości przekazywania Białorusinom informacji, jakich nie uświadczą ani w reżymowych ani też rosyjskich mediach. Wreszcie Łukaszenko jak zawsze nie dotrzymał zobowiązań i próba zbliżenia umarła śmiercią naturalną.

Jedynie z Litwą, którą wcześniej minister spraw zagranicznych Radek Sikorski nieustannie stawiał w pozycji „chłopca do bicia”, potrafiono normalnie rozmawiać.

Efekt jest taki, że gdy Białorusini wypowiedzieli posłuszeństwo tyranowi rolę lidera demokratycznych państw w naszym regionie, wziął na siebie prezydent Litwy Gitanas Nausėda. Od kilku dni to on jest inicjatorem i koordynatorem kolejnych działań. Trudno o bardziej bijący po oczach dowód, jak słaba jest III RP tam, gdzie od stuleci ważyły się jej losy.

Dzieje się to w symbolicznym momencie stulecia zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej. Wówczas położenie strategiczne Polski było po stokroć gorsze. Z powodu sporu o Wilno Litwini okazali się nie sojusznikami, lecz przeciwnikami. Sojusz z Ukraińską Republiką Ludową przyniósł wsparcie ledwie kilkunastu tysięcy żołnierzy, chcących służyć pod komendą Semena Petlury. Natomiast Białoruskim chłopom pozostawało obojętne, w jakim państwie się znajdą. Mimo to rodziły się wówczas w Warszawie koncepcje, mające przynieść niepodległej Polsce bezpieczeństwo nie na kilka lat, lecz stulecia. Potrzeba nam więcej wiary w nasze siły i więcej odwagi, inaczej zginiemy – pisał w lipcu 1919 Józef Piłsudski do Michała Kossakowskiego. Przekonując, iż bezpieczeństwo kraju wymaga odgrodzenia się od Rosji buforem niepodległych państw. Inaczej Rzeczpospolita nie przetrwa. Jeśli idzie o opiekę Zachodu, Komendant ujmował to z typową dla siebie dosadnością. W polityce zagranicznej nasze pole działania jest na wschodzie – tam możemy być silni. Bezsensownym jest wdawanie się Polski zbyt skwapliwie w stosunki zagraniczne zachodnie dlatego, ponieważ tam nic innego nie może nas czekać, jak tylko włażenie zachodowi w dupę... i bycie w tej dupie obsrywanym – twierdził. Ostatecznie Bitwę Warszawską wygrano, lecz pozostanie samotnym krajem wciśniętym między Niemcy a sowiecką Rosję, skończyło się dokładnie tym, czego obawiał się Piłsudski.

Dziś nadal trwa międzynarodowa koniunktura, dająca szansę na pełną realizację starych marzeń. Zwłaszcza, że rządy Władimira Putina sukcesywnie „wykrwawiają” Rosję. Ambicje Kremla, żeby odzyskać mocarstwową pozycję, porównywalną za znaczeniem ZSRR, przyniosły otwarcie rozlicznych frontów. Rosja wspiera syryjski reżym, usiłuje odzyskać znaczenie w Libii, zachować kontrolę na Donbasem, utrzymać dotknięty suszą Krym, podtrzymywać Wenezuelę i Kubę, kontrolować Arktykę, zachować dominację w Armenii i Azerbejdżanie, ponownie uzależnić od siebie Gruzję. Tylko ta krótka wyliczanka uświadamia, ile to frontów. A jeszcze trzeba finansować organizacje i ruchy podważające stabilność Unii Europejskiej i nie odpuszczać Amerykanom w wyścigu kosmicznym. Tymczasem pandemia wraz z ekonomiczną zapaścią przyniosły drastyczne spadki cen ropy naftowej i gazu, Dzieje się tak w momencie, gdy na imperialną politykę Moskwa potrzebuje coraz więcej środków. Za takie „przeinwestowanie” Kreml musi zapłacić w końcu rachunek.

Widząc to łatwiej odpowiedzieć na pytanie – co robić? Prawie całkowity brak narzędzi sprawia, że rząd w Warszawie może jedynie szukać wsparcia w Waszyngtonie, Berlinie i Brukseli. Nie posiadając nawet cienia gwarancji, czy o losie Białorusi nie zdecyduje dyskretna ugoda zachodnich mocarstw z Moskwą. Polska nie ma szansy ani wymusić demokratycznych przemian w sąsiednim kraju, ani nawet obronić jego suwerenności. W ciągu następnych tygodni Łukaszenko może zarówno stracić władzę i szukać azylu w Rosji, jak i przetrzymać protestujących. Niezależnie od możliwych scenariuszy (włącznie z tym, że Białoruś stanie się rosyjskim protektoratem) pora zacząć planować długookresowo. Jeśli dziś nie mamy narzędzi do polityki wschodniej, jak najszybciej należy zacząć je tworzyć. Przy czym wymaga to ciężkiej, konsekwentnej pracy oraz pieniędzy. Miękką siłę dyplomacji buduje się latami, oferując przyszłym elitom z sąsiedniego kraju stypendia na studia i granty badawcze, organizuje wymianę naukową, promuje własną kulturę, a także historię. To wymaga wyszukiwania jak największej liczby punktów stycznych, rozwiązywania konfliktów z przeszłości, promowania tego, co łączy. Tak budując sieć nieformalnych kontaktów. Należy wspierać też wszystko, co twórcze i umacniające społeczeństwo obywatelskie, w pierwszej kolejności wolne media.

Nie prezentuje się to niemożliwie, bo Polaków i Białorusinów dzieli niewiele, a łączy mnóstwo rzeczy. Trzeba tylko wziąć się jak najszybciej do roboty, nadrabiając dekadę zaległości. Wraz z sukcesywnym „wykrwawianiem” się Rosji, to musi z czasem zaprocentować.

Tylko, czy zdolny jest do tego obóz władzy śmiertelnie zaskoczony nawet setną rocznicą Bitwy Warszawskiej, która nadeszła równie niespodziewanie, jak bunt obywateli na Białorusi?