Konflikt tlił się od dawna, lecz dopiero kampania prezydencka nadała mu wojenne kształty, określając bieg linii frontu oraz ściśle wiążąc z kwestiami politycznymi. Nie przypadkiem Andrzej Duda zaraz po zaprzysiężeniu w gmachu Sejmu pierwsze co zrobił, to wraz z małżonką udał się pod figurę Chrystusa przed Bazyliką Świętego Krzyża, gdzie złożył wieniec z białych róż. Tydzień wcześniej aktywiści z kolektywu Stop Bzdurom powiesili na figurze tęczową flagę LGBT. Białe róże symbolizują: niewinność, czystość, świętość, czyli fundamentalne wartości dla katolika. Gesty prezydenta w pierwszych dniach po reelekcji określają, jakie ma priorytety polityczne. Poza tym, tak się daje jasny sygnał ludziom z aparatu państwa czego od nich oczekuje.
Patrząc od strony pragmatycznego rachunku zysków, ta wojna ma dla obozu władzy mnóstwo zalet. Pierwsza to oczywiście mobilizacja konserwatywnego elektoratu, który w obawie przed dojściem do władzy partii wspierających „dewiantów oraz moralną zgniliznę” (czyli przede wszystkim PO i Rafała Trzaskowskiego) będzie trwać przy Prawie i Sprawiedliwości oraz „swoim prezydencie”. I to niezależnie od rozczarowań oraz mniej wesołej codzienności. Jako że nawet premier przyznaje, iż skutki kryzysu dopiero odczujemy, nadchodzące miesiące mogą nie należeć do najmilszych, a rozczarowań przybyć. Zwłaszcza, jeśli epidemia się nasili, bezrobocie wzrośnie, pensje spadną, a rodzice każdego dnia będą się zastanawiać, czy szkoła przyjmie ich pociechy.
Wojna z LGBT przy okazji mocniej przyspawa hierarchów Kościoła katolickiego do obozu rządzącego. Wprawdzie wiernych ubywa (zwłaszcza wśród młodego pokolenia), lecz nadal zachował on spory wpływ na opinię publiczną. Poza tym rządzący mogą się spodziewać po Kościele miłych bonusów w postaci choćby błyskawicznego unieważnienia małżeństwa, gdy serce znów pokocha. Niby drobiazg, ale śluby kościelne są obecnie w modzie. Może więc nie warto sobie odmawiać tej przyjemności nie tylko po raz drugi, lecz trzeci lub czwarty. Skoro można.
Wreszcie, co najważniejsze, prowadzenie tej wojny formatuje światopogląd Polaków w stronę takiego, jaki jest obecnie rządzącym najbardziej na rękę.
Po drugiej stronie linii frontu pragmatyczny rachunek daje szansę na namacalne zyski w terminie długookresowym. Tu kluczem jest również przeformatowanie poglądów Polaków, acz w odwrotną stronę. Tak, by w swej większości chcieli się opowiedzieć za „siłami postępu”. W krajach Europy Zachodniej po II wojnie światowej socjaliści i socjaldemokraci wygrywali z konserwatystami i chadekami wybory na dwóch ideowych falach. Pierwszy raz w połowie lat 60., promując większe transfery socjalne oraz rozluźnienie norm obyczajowych. Drugi w latach 90., gdy połączyli hasło „trzeciej drogi” w gospodarce z walką o równe prawa oraz opiekę państwa dla wszelkich dyskryminowanych mniejszości. Na pierwszym miejscu stawiając mniejszości seksualne. Dzięki opowiadaniu się po stronie słabych i uciskanych wykazywano się wyższością moralną, pozyskiwano sympatię umiarkowanej części społeczeństwa oraz głosy młodego pokolenia.
Jak widać po działaczkach i działaczach Partii Razem oraz reszty lewicy odrobiono tę lekcję historii. Teraz we wręcz wzorcowy sposób demonstruje się poparcie dla prześladowanej mniejszości. Nie przekraczając przy tym ani granic prawa, ani też dobrego smaku. Natomiast Platforma tradycyjnie się miota, chcąc z jednej strony robić to samo, jednocześnie nie zrażając do siebie bardziej konserwatywnych wyborców. Sztuka to wyższego rzędu w momencie, gdy TVP-PiS za punkt honoru obrało sobie udowodnienie widzom, iż nie ma w Polsce gorliwszych promotorów „ideologii LGBT” od platformersów z Trzaskowskim na czele.
Opozycja w tej wojnie może jednak liczyć na sympatię liberalnych mediów, a także wsparcie Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. W nowych czasach, jakie nam się zaczynają, prawa osób nieheteronormatywnych to jedna z niewielu kwestii, w której: Waszyngton, Bruksela, Berlin, Paryż oraz inne zachodnioeuropejskie stolice będą nadal zgodne. Ten pewnik wydaje się opozycji głównym atutem, który winien w dłuższym okresie przesądzić o wyniku starcia. Ale nie zawsze to, co się wydaje nieuchronne, staje się rzeczywistością.
Na dziś na pewno można określić jedynie - kto przegra. Ofiarami nowoczesnych wojen są w przytłaczającej większości cywile. Tu ich rola jest przypisana homoseksualistom (i innym nieheteronormatywnym), którzy nie są: aktywistami, politykami, uznanymi twórcami, celebrytami, gwiazdami kina, milionerami. Czyli zwykłym ludziom marzącym o szczęśliwym życiu, a jednocześnie nieskorym do starannego ukrywania swych seksualnych preferencji. Gołym okiem widać, że po jednej stronie frontu z każdym miesiącem przybywa chętnych do tego, by pokazać „zboczeńcom”, gdzie ich miejsce, zaczynając od tłuczenia po pyskach.
Druga strona frontu z radością przyjmie wieści o każdej nowej ofierze, nagłaśniając prześladowania. Dzięki temu pozyska sympatię umiarkowanych wyborców (ci nie przepadają za bandyckimi zachowaniami) oraz wsparcie Zachodu. Czym mocniej podsyci nienawiść radykałów do homoseksualistów. I tak koło się zamyka. Na pocieszenie ofiarom można powiedzieć, iż na Starym Kontynencie, po wiekach różnych rzezi i zbrodni utarł się miły zwyczaj. Kilkadziesiąt lat po fakcie gremialnie przeprasza się pokrzywdzonych. Następnie ostatni żywi ich reprezentanci przyjmują przeprosiny i wszyscy są zadowoleni.
Nim to się wydarzy, wcześniej nasza wojna musi się jakoś rozstrzygnąć. O jej wyniku może przesądzić wcale nie zagraniczna presja, lecz odmienność Polski. Jak w nowoczesnych krajach Zachodu zmieniało się podejście do homoseksualizmu można prześledzić na wzorowym przykładzie, którym jest Wielka Brytania. W 1800 r. parlament przyjął tam ustawę wymierzoną w „sodomitów”. Do połowy stulecia ok. 80 gejów-recydywistów powieszono. Karę śmierci za odbycie stosunku homoseksualnego zniesiono w 1885 r. Odtąd sądy wymierzały za to jedynie kilka lat więzienia, skwapliwie korzystając z takiej możliwości. Kiedy w 1895 r. John Sholto Douglas oskarżył publicznie Oscara Wilde’a, że ten utrzymuje kontakty homoseksualne z jego synem, pisarz wniósł do sądu skargę o pomówienie. Sędzia jej nie rozpatrzył, tylko z miejsca kazał zamknąć poetę na dwa lata w twierdzy. Gdy pół wieku później Niemcy w III Rzeszy starali się zabić jak najwięcej gejów, w demokratycznej Wielkiej Brytanii rozpoczął się proces liberalizacji. W 1954 r. sąd dał genialnemu matematykowi Alanowi Turingowi już wybór – więzienie lub kuracja hormonalna. Ten wybrał samobójstwo. Penalizację homoseksualizmu zniosła dopiero Partia Pracy w 1964 r. Potem przez kolejne dekady organizacje walczące o prawa mniejszości przy wsparciu socjalistów coraz śmielej przypominały o losach tysięcy ludzi zadręczonych przez państwo z powodu ich seksualnej odmienności. Pamięć o zbrodniach, żal za nie oraz poczucie winy, otworzyły społeczeństwo na radykalne zmiany obyczajowe. Bardzo podobnie działo się w innych krajach Europy Zachodniej i USA. Jednak Polska to zupełnie inne miejsce na mapie.
Gdy Zachód dwa stulecia temu zaczął straszliwie przejmować się sodomią i jej zwalczaniem, Polacy mieli ważniejsze problemy na głowie. Najpierw zaborców, potem utrzymanie kruchej niepodległości. II RP znalazła się w gronie nielicznych krajów, których kodeks karny zupełnie ignorował homoseksualizm. Kto miał ochotę być gejem, nim był i nic za to nie groziło. Również w PRL kontynuowano tę tradycję, mimo iż w Związku Radzieckim za dobrowolny stosunek homoseksualny sądy obligatoryjnie wlepiały 5 lat więzienia. Od czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów do chwili obecnej jedynym polskim politykiem, który nakazał organom państwa tropienie, a następnie prześladowanie gejów był gen. Czesław Kiszczak. Działo się to między 1985 a 1987 rokiem w ramach akcji „Hiacynt”. To jakoś nie przeszkodziło w III RP obdarzyć generała mianem „człowieka honoru”.
Polskiemu homoseksualizmowi brak tradycji martyrologicznych i dopiero obecnie rządzący mogą to zmienić, jeśli działaczy LGBT zacznie się wsadzać do więzień za ozdabianie pomników tęczowymi flagami, inne akty obrazy uczuć lub niszczenia mienia. Wówczas drastycznie nasili się presja Zachodu, ale wcale nie jest pewne czy przyniesie wymarzony przez opozycję efekt końcowy. Wierzy ona, że plebiscyt, jakim były wybory prezydenckie, przegrała o włos. Zapominając przy tym, iż w drugiej turze na Rafała Trzaskowskiego, kierując się pragmatyzmem, zagłosowała aż połowa wyborców Krzysztofa Boska. Te ponad pół miliona ludzi raczej nie należy do miłośników LGBT. Wahadło jest więc już dużo bardziej wychylone na prawo niż się lewicy zdaje. A może być jeszcze bardziej, bo Polacy są przekorni i im mocniej „zagranica” naciśnie, tym „ulica” zrobi dokładnie coś odwrotnego.
Na podsumowanie warto jeszcze raz spojrzeć na mapę świata, nawet jeśli się dezaktualizuje, bo kryzys wywołany przez pandemię z każdym miesiącem podkopuje pozycję zachodnich mocarstw i siłę ich wpływów. Na 193 państwa, pomimo nacisków Unii Europejskiej i USA, aż 74 kodeksy karne nadal przewidują kary za homoseksualizm i inne odmienności seksualne. Z 10 krajów, gdzie geje (a często też lesbijski) są wieszani, ścinani lub ćwiartowani, Zachód dobre relacje utrzymuje z Arabią Saudyjską, Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi i Nigerią. Nieco mniej serca okazując Iranowi. W gronie państw zaprzyjaźnionych z Zachodem, które posyłają homoseksualistów na wiele lat do więzienia, odnaleźć można m.in.: Algierię, Egipt, Maroko, Kuwejt, Pakistan. Już tylko to nakazuje sądzić, że skuteczność i konsekwentność presji Zachodu bywają przereklamowane.
Gdyby więc bukmacherzy zaczęli przyjmować w Polsce zakłady o wynik wojny z LGBT w rozpoczynającej się dekadzie, to podobnie jak w przypadku wyborów prezydenckich notowania obozu władzy stałby zdecydowanie wyżej. Tak wychodzi z rachunków atutów i słabości po obu stornach frontu. Oczywiście w perspektywie znacznie dłuższej układ sił może się odwrócić. Na szczęście zgodnie z europejską tradycją za wszelkie, wyrządzone krzywdy zawsze można przeprosić i uzyskać wybaczenie.