Resort zdrowia poinformował w piątek o potwierdzeniu 2292 przypadków zakażeń. Jest to - jak dotąd - najwyższy dzienny bilans od początku epidemii w Polsce. W czwartek było 1967 przypadków, a dzień wcześniej 1552.
W rozmowie z PAP dr Grzesiowski zwrócił uwagę, że obecnie mamy do czynienia z rozproszonymi ogniskami zakażeń przekraczającymi w kilku województwach 200 przypadków dziennie. Weszliśmy na ten etap, którego się obawialiśmy, czyli rozproszonej epidemii, którą będzie dużo trudniej wygasić niż w poprzednich miesiącach, kiedy to mieliśmy mniej zachorowań skupionych w dużych ogniskach, np. w zakładach pracy - stwierdził ekspert.
W niektórych województwach - moim zdaniem - rzeczywisty współczynnik reprodukcji wirusa R jest większy niż 2, czyli z każdej setki chorych mamy po tygodniu 200, potem 400 i tak dalej, więc dojście do granicy 5 tys. zakażeń dziennie nie jest takie odległe, o ile szybko nie zostaną wdrożone działania ograniczające - zauważył ekspert.
Dodał, że jesteśmy dużym społeczeństwem, które nie nabyło jeszcze odporności populacyjnej, więc bez ograniczenia kontaktów międzyludzkich bardzo szybko może dojść do dużej liczby zakażeń, w tym u osób po 60. roku życia, co oznacza wyższe ryzyko hospitalizacji i śmierci z powodu COVID-19.
Dr Grzesiowski wskazał, że niepokój budzi przede wszystkim liczba osób trafiających do szpitali i chorych wymagających respiratora. W ciągu ostatnich 10 dni przybyło ponad 800 osób w szpitalach i podwoiła się liczba osób na respiratorze. To jest największe nieszczęście, bo w szpitalach rezerwy są na wyczerpaniu - zaznaczył.
Zdaniem eksperta, dane resortu zdrowia, że Polska dysponuje tysiącem respiratorów, to tylko cyfry na papierze. One być może są gdzieś w magazynach, ale nie ma ludzi, anestezjologów, całej infrastruktury, która by pozwoliła ich używać. Każdy szpital zamiast pisać, ile ma łóżek czy respiratorów, powinien deklarować, ilu pacjentów może przyjąć - powiedział.
Spowalnianie tempa epidemii pozwala nam leczyć wszystkich potrzebujących, ale jeżeli nagle w ciągu paru tygodni będziemy mieli kilka tysięcy chorych dziennie, to z tego 10 proc. trafia do szpitali. Nie będzie gdzie tych ludzi po prostu leczyć - podkreślił.
Ekspert ocenił, że na obecne rekordowe wzrosty zakażeń pracujemy od maja i nie da się ich z dnia na dzień wyhamować. Ogłoszono koniec pandemii przed wyborami. Potem w czerwcu i lipcu nie zrobiono nic, ludzie rozjechali się na wakacje. Wirus nabierał wtedy rozpędu, a teraz mamy efekty. Pozwoliliśmy w wakacje odbudować wirusowi pozycję do ataku - podkreślił dr Grzesiowski.
W jego ocenie, obostrzenia wprowadzane w strefach żółtych i czerwonych są zbyt łagodne. W czerwonych strefach powinien być mini-lockdown, czyli powrót do zasady: zostań w domu, jeśli nie musisz wychodzić, a jak wychodzisz, musisz mieć maskę i stosować się do wytycznych sanitarnych. Zamiast tego mamy imprezy, które można robić praktycznie bez ograniczeń. Wesele w czerwonej strefie, niezależnie od liczby osób, to jest zaproszenie do zakażenia - stwierdził immunolog.
Jak mówił, potrzebna jest zdecydowana zmiana strategii dla powiatów wielkomiejskich, bo to tam przede wszystkim - w związku z kumulacją szkół, przedszkoli, zakładów pracy, komunikacji miejskiej i różnych imprez - wirus się rozprzestrzenia najszybciej.
Resort zdrowia przewiduje dodatkowe obostrzenia w strefach o zwiększonej liczbie zakażeń. Mają wejść w życie 15 października, choć ministerstwo nie wyklucza, że przy obecnym wzroście zakażeń, może stać się to wcześniej. Chodzi m.in. o maksymalną liczbę osób biorących udział w zgromadzeniach, w tym przyjęciach rodzinnych – w strefie zielonej do 100 osób, w strefie żółtej do 75 osób. W strefie czerwonej pozostanie ograniczenie zgromadzeń do 50 osób. W strefie czerwonej restauracje, puby i bary będą mogły być otwarte do godziny 22. Obowiązek zasłaniania ust i nosa na wolnym powietrzu zostanie rozszerzony i będzie obowiązywał również w strefie żółtej, a nie jak do tej pory tylko w strefie czerwonej.