Pada formułka: „Oszukano nas”. Z tekstu napisanego na potrzeby lipcowego szczytu Unii Europejskiej można było wnioskować, że środki mają być wstrzymywane, gdy jest groźba ich nieprawidłowego wykorzystania (np. korupcji). Teraz Komisja Europejska przygotowała z udziałem Parlamentu Europejskiego tekst, który kładzie nacisk także na niezależność sądownictwa, co zdaniem polityków obozu rządowego jest sprzeczne z unijnymi traktatami. – Nie możemy tego uznać, bo stworzymy bat na samych siebie – pada deklaracja człowieka bliskiego Morawieckiemu. Premier sam już się w tej sprawie wypowiedział. Podobnie Jarosław Kaczyński.
Tylko jeden z moich rozmówców wyraził nadzieję, że możliwy jest jeszcze jakiś kompromis, choćby na grudniowym szczycie Unii. Co się stało, że podsuwa się nam dzisiaj rozporządzenie trudniejsze do przełknięcia niż zapowiedzi? – Jeśli w kluczowym momencie, w lipcu, wymachiwaliśmy wypowiedzeniem konwencji stambulskiej czy repolonizacją mediów, a robiła to Solidarna Polska, skutek nie mógł być inny – tłumaczy polityk PiS. Dodaje, że jego środowisko wierzy w siłę oporu, bo sądzi, że wszystko jest jedynie przedmiotem nieograniczonych targów.
Tymczasem znaczna część obecnej europejskiej elity politycznej naprawdę wierzy w taką, a nie inną organizację wymiaru sprawiedliwości i sądzi, że Polska oraz Węgry dokonują na nią zamachu. Po drugie, są kraje unijne, rzecznicy małego budżetu Unii (Belgia, Holandia, generalnie kraje północne), które mogą być zainteresowane zerwaniem budżetowego porozumienia, bo popierają mniejszy budżet i mają dość zaspokajania aspiracji Europy Środkowej i Wschodniej.
W przeszłości Polska, czasem z innymi krajami regionu, była uwikłana w wojny z większością, w których okazywała się mieć rację, choćby w sprawie tzw. translokacji uchodźców. Unia sama zmieniła potem swoją politykę. Tym razem chodzi jednak o obronę wątpliwej, chaotycznej „reformy” sądownictwa, z której części rząd Polski musiał się już sam wycofać, a część wciąż jest zagrożona unieważnieniem przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE).
Reklama
Co możemy przy tej okazji stracić? Jeśli weto będzie dotyczyć samego koronabudżetu, wewnątrz Unii może powstać mechanizm dzielenia tych pożyczek jedynie między część państw, co ułatwi budowę Europy dwóch prędkości. Polscy politycy prawicy bagatelizują to zagrożenie, twierdząc, że sami znajdą inne źródła pożyczek. Ale to oni zabiegali o taki system. I przedstawiali jego zapowiedź jako swój sukces. Jeśli Polska odmówi ratyfikacji całej siedmioletniej perspektywy budżetowej, nie do końca da się przewidzieć, co dalej. Możliwe, że środki unijne będą dzielone na podstawie prowizoriów. Ale czy to oznacza rezygnację z kryterium praworządnościowego? Możliwe, że nie.
Niezależnie od realnych kłopotów Polski, zwłaszcza z koronawirusową pomocą, powstaje pytanie, czy rząd powinien sobie fundować kolejną przewlekłą wojnę z unijnymi instytucjami. Przegrywa dwa starcia ideologiczne: z własną prawicą o piątkę dla zwierząt, z lewicą i liberałami o zaostrzenie przepisów aborcyjnych. Ma coraz większy kłopot ze zwalczaniem pandemii. Czy w takiej chwili powinien marnować czas i energię na wielomiesięczne targowanie się z Komisją Europejską i apelowanie do Rady Europejskiej? I czy posłuży mu, także wśród samych wciąż prounijnych Polaków, reputacja ekipy ryzykującej polexit?
Uderzająca jest tu zwłaszcza pasywność premiera Morawieckiego wobec kanonów obozu. Jeśli będzie firmował wojnę, w praktyce straci swój główny atut: skutecznego superdyplomaty umiejącego rozmawiać z Europą. Zbigniew Ziobro od dawna mu tu wypominał, choć to on sam utrudniał mu, jak umiał, odegranie tej roli. Możliwe, że obserwujemy początek końca projektu o nazwie Morawiecki. Zwłaszcza gdy premier stanie się równocześnie kozłem ofiarnym obwinianym za niepowodzenia w kwestii pandemii. Jeśli nawet się uratuje, bo ciężko znaleźć dla niego następcę chętnego, by administrować Polską w zapaści, będzie sparaliżowany, zdany na niełaskę wrogów. Dopiero co lipcowy szczyt z jego udziałem przedstawiano jako sukces. Ciężko będzie o podobne sukcesy w przyszłości.
Jarosław Kaczyński z jednej strony ma narastające kłopoty z większością parlamentarną. Obok tradycyjnych koalicjantów: Solidarnej Polski i Porozumienia Jarosława Gowina, kolejna grupa, „wolnościowców” z PiS spod znaku posła Bartłomieja Wróblewskiego, zgłasza się do roli potencjalnych partnerów do negocjowania różnych punktów programu. Wykreowano ich przy okazji wojny o piątkę dla zwierząt. Były minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski chce zakładać koło poselskie, a Ziobro okazuje się trudnym zawodnikiem w negocjowaniu prezydenckiego projektu nowego kompromisu aborcyjnego. To wszystko ujawnia bezsiłę pisowskiego centrum dowodzenia.
Akurat weto wobec budżetu unijnego nie dzieli aż tak bardzo Zjednoczonej Prawicy. Choć pojawiają się w klubie PiS głosy, np. wśród „wolnościowców” czy w Porozumieniu Gowina, że nie trzeba było forsować aż tak twardych, nieelastycznych zmian w sądownictwie. Że hipotetyczna możliwość manipulowania awansami sędziów nie była warta politycznych, w tym międzynarodowych kosztów. Możliwe, że dojdzie tam wreszcie do jakiejś dyskusji, bo kolejne etapy tej operacji były przyjmowane na rozkaz Kaczyńskiego. Ale niezależnie od wątpliwości prawej strony wojna o weto nie będzie odbierana jako sukces rządu. A lista porażek staje się ostatnio niepokojąco długa. Na razie sam prezes PiS staje się zakładnikiem twardej linii Ziobry, którego dopiero co niby pokonał w koalicyjnej rozgrywce. Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.