Możemy rozmawiać bezpiecznie: ja już przechorowałam koronawirusa, jestem po testach, ode mnie się pan nie zarazi.
W SLD pomór, poszło po ludziach, po klubie i po partii. Już nie wiadomo, kto od kogo ani kiedy. Ja na razie zdrowy.
Bo się pan izoluje od reszty klubu.
Już nagrywamy?
Tak.
Izoluję się, ale nie od klubu. I na pewno nie politycznie.
W zasadzie nie widać pana w tym SLD.
Chętnych w Sojuszu do pokazywania się nie brakuje. Szczególnie tych młodych, energicznych i przebojowych.
Mówi pan o Włodzimierzu Czarzastym? On jest ciągle u was najbardziej energiczny i przebojowy.
To wicemarszałek Sejmu.
A pan zwykły poseł.
Szeregowy.
Zazdrości pan prezesowi TVP Jackowi Kurskiemu?
W życiu. Co też pani mówi? Czego miałbym mu zazdrościć?
Władzy w mediach, władzy mediów.
Kurski zrobił rzecz niewybaczalną i nieodwracalną: uzależnił swój los oraz los TVP od partyjnej centrali.
Pan też był prezesem TVP z partyjnego nadania. Z nadania SLD.
Ale tak, jak jest teraz w TVP, to nie było nigdy, a już na pewno nie za moich czasów. Można o mnie różne rzeczy mówić, ale sam podejmowałem decyzje i ponosiłem za nie odpowiedzialność. A dzisiaj decyzje podejmowane są w centrali PiS, zaś władza w TVP to filia dworu na Nowogrodzkiej. Liczy się tylko wola Jarosława Kaczyńskiego. Zresztą, jak czytam plotki, których nie jestem w stanie zweryfikować, to decyzję o zdjęciu z anteny TVP kolejnego przełomowego filmu Ewy Stankiewicz o katastrofie smoleńskiej podjął właśnie prezes PiS. Nie wiem, czy nie protestować przeciwko bezwzględnej cenzurze.
Ironia się pana trzyma.
Jaka ironia? Stankiewicz słynie z przełomowych odkrywczych dokumentów.
"Trzech kumpli" to świetny film.
Świetny film z tezą.
To opowieść o zamordowaniu przez reżim komunistyczny młodego opozycjonisty Stanisława Pyjasa. Opowieść o kumplach Pyjasa: Bronisławie Wildsteinie, i tym drugim, współpracującym z bezpieką, Lesławie Maleszce.
Trudno nazwać ten film dokumentem. Na pewno był wydarzeniem przełomowym.
Film pokazał w 2008 r. TVN, a nie TVP.
Ale autorka była zawsze ta sama – Ewa Stankiewicz.
Pan był politykiem.
Kiedy?
Kiedy był pan prezesem TVP.
A skąd. Protestuję przeciwko takiej tezie. Byłem menedżerem.
Z bezpośrednim telefonicznym połączeniem z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim.
Wywodzimy się z jednego środowiska.
Dlatego mówię o telefonie.
W gabinecie prezesa TVP była specjalna łączność rządowa, którą odziedziczyłem po poprzednikach.
To był duży telefon z przyciskami do premiera i ministrów?
Pamięta pani stacjonarne telefony? To był taki sam telefon, jak każdy inny. Były już też wtedy telefony komórkowe.
Do prezydenta dzwonił pan ze stacjonarnego?
Jak była taka potrzeba, to tak, łączyłem się przez sekretariat.
A była potrzeba?
Że niby ustalałem z Kwaśniewskim, jak mają wyglądać „Wiadomości”? Zapewniam, że nie było tak jak teraz. Do kontaktów z prezydentem dochodziło często, jednak istotniejsza niż częstotliwość kontaktów była wspólnota poglądów. I takie wspólne, nieuzgadniane widzenie świata, widzenie Polski, problemów, z jakimi wówczas przychodziło się nam mierzyć. Być może zabrzmiało górnolotnie, ale kiedy spojrzymy, czego byliśmy uczestnikami w tamtym czasie, między połową lat 90. a połową lat dwutysięcznych, to były to przecież te historyczne procesy, które nas zaprowadziły do wspólnoty obronno-gospodarczo-cywilizacyjnej Zachodu. Konstytucja to 1997 r., wejście do NATO to 1999 r., dołączenie do Unii Europejskiej to 2004 r. To się właśnie działo. A ja, prezes TVP, miałem ambicję być menedżerem, nie politykiem. Byłem menedżerem, który miał ambicję robić telewizję prawdziwie nowoczesną, lubianą, do tego bardzo sprawną. Pamiętam, jak niektórzy się obruszali, kiedy mówiłem o TVP – firma. Marek Jurek protestował przeciwko temu, mówiąc, że to instytucja publiczna.