ROBERT MAZUREK: Czy brzydki facet może zostać prezydentem USA?
ZBIGNIEW LEWICKI*: Na pewno nie może nim zostać niski facet. W Polsce to nie robi takiego wrażenia, ale tam już Waszyngton czy Jefferson mieli po 190 cm. Kandydat Demokratów Michael Dukakis prowadził z Bushem seniorem bardzo wyraźnie, ale przegrał, bo dał się sfotografować w czołgu i ledwo wyglądał z tego włazu! To był gwóźdź do trumny. Nie wyglądał jak prezydent.
Kiedy zaczęły się kampanie wyborcze?
Pierwszy był Andrew Jackson, który, choć zdobył najwięcej głosów, to przegrał wybory w 1824 r. Nie pogodził się z porażką, ogłosił, że ukradziono mu prezydenturę i rozpoczął kampanię wyborczą. Jego zwolennicy przez cztery lata jeździli po całych Stanach Zjednoczonych, wydając grille lub wpraszając się na cudze, i reklamowali Jacksona. To była pierwsza tak masowa kampania w historii, ale nie wyznaczyła standardów na później.
To była kampania właściwie bez mediów.
Za to z mnóstwem, jak byśmy to dziś nazwali, gadżetów - z chustami, wisiorkami, obrazkami, a przede wszystkim z ogromnym zaangażowaniem zwolenników Jacksona. To on zresztą jako pierwszy wprowadził brutalną zasadę, że zwycięzcy należą się łupy, więc trzeba wywalać wszystkich z urzędów, by wsadzić tam swoich ludzi. W XIX w. do wyborów szło 80 proc. uprawnionych Amerykanów, a pamiętajmy, że jeszcze za czasów kolonii w Ameryce prawo głosu miało 70 proc. dorosłych obywateli, gdy w Europie około 7 proc.! Amerykanie chodzili do urn, bo wybory oznaczały pracę.
Ale chyba nie dla tysięcy?
Właśnie tak! Prezydent miał w swojej gestii etaty w służbie pocztowej, bo poczta była federalna, a poczmistrz to był na prowincji ktoś! Kiedy zaczęto tworzyć służbę cywilną i odebrano prezydentowi te uprawnienia, to znacznie spadła frekwencja w wyborach.
Co mu zostało teraz?
Łącznie ze służbą zagraniczną maksimum parę tysięcy posad do obsadzenia. No i prawo do mianowania sędziów Sądu Najwyższego. Tam jest kilku 70-, 80-latków.
Oni na tym stanowisku żyją wiecznie!
Niewykluczone, że jeśli wygra Obama, to dwoje sędziów liberalnych zrezygnuje, by zrobić miejsce młodszym. Jak wygra McCain, oni oczywiście dożyją setki na urzędzie (śmiech).
To nie żarty. Strom Thurmond, kandydat na prezydenta z 1948 r., miał ponad setkę, gdy pięć lat temu kończył ostatnią kadencję w Senacie.
I ciągle jeszcze podszczypywał sekretarki, a przy okazji rozszerzania NATO przypomniał, że z Polski pamięta piękne miasto Zoppot (śmiech). On dość mocno zrewidował swe poglądy - zaczynał jako zwolennik segregacji rasowej. Inny wielokrotny kandydat z lat 60. i 70. George Wallace był tym gubernatorem Alabamy, który stanął w drzwiach college’u i nie wpuścił tam czarnych studentów. Kilka lat po zamachu na swe życie przeżył nawrócenie, radykalnie zmienił poglądy i powołał najwięcej czarnoskórych urzędników.
Jak wyglądała kampania w starożytności, czyli w czasach przedtelewizyjnych?
Owszem, były plakaty i ulotki, ale główny ciężar jej prowadzenia spoczywał na aktywistach, którzy namawiali do głosowania na kandydata. To się na dobrą sprawę skończyło dopiero przy Harrym Trumanie. W 1948 r. zdecydowanie przegrywał w sondażach, a że nie miał pieniędzy, choć był prezydentem, to wsiadł w pociąg i ruszył po kraju ze swoją "Whistle-stop campaign", czyli kampanią gwizdka, bo przemawiał z pociągu, który zatrzymywał się na kolejnych stacjach, a wiec kończył gwizdkiem lokomotywy. Mało kto liczył na sukces Trumana, do tego stopnia, że "Chicago Tribune", chcąc być szybsze od konkurencji, wydrukowało w nocy nakład z tytułem na pierwszej stronie "Dewey pokonał Trumana".
Ale jego następca, Eisenhower, nie poszedł w jego ślady.
Nie chciał specjalnie ruszać się z miejsca, to by było poniżej jego godności. On był uwielbianym bohaterem wojennym, rządził w złotych latach 50. Z jednej strony trwała zimna wojna, a z drugiej Amerykanie zafundowali sobie zbiorową lobotomię - chcieli się bogacić, kupować domki na przedmieściu, płodzić dzieci, żyć szczęśliwie i nie myśleć o kłopotach. Hasło "I like Ike" bardzo do tego pasowało. Zresztą kampania z 1952 r. była podobna do dzisiejszej.
Dlaczego?
Żaden z kandydatów nie był ani prezydentem, ani wiceprezydentem ubiegającym się o sukcesję, a Ameryka toczyła wojnę lub właśnie ją zakończyła. To zdarzyło się i wcześniej, w 1920 r. i w 1968 r. We wszystkich tych przypadkach partia, która rządziła, przegrywała.
Co wróżyłoby sukces Obamie.
Gdyby ta prawidłowość miała się potwierdzić - tak.
Truman był pierwszym kandydatem, który ruszył w trasę?
Nie, w 1896 r. Demokraci wystawili populistę Williama Bryana. Nie miał on pieniędzy na kampanię, więc jeździł po kraju i wygłosił tysiące przemówień. Ale przegrał z Williamem McKinleyem, który spędził kampanię w swoim domu na werandzie. To do niego przyjeżdżali jego zwolennicy, on ich namaszczał, a ci jeździli po kraju i namawiali do głosowania na republikanina.
Każda kolejna kampania bije rekordy wydatków na reklamę.
Ale nie przeceniałbym jej roli. Reklama jest istotna przy promowaniu kandydata, ale nie decydująca. Rockefellerowie wielokrotnie starali się o fotel gubernatora czy nominacje i też nie zawsze im się udawało. Forbes czy Perot również wyrzucili potworne pieniądze, a nie wygrali.
Obamę często porównuje się z Johnem Kennedym.
Zwłaszcza czynią tak jego zwolennicy. Kennedy również nie miał wielkiego doświadczenia, a przeciw niemu stanął Nixon - polityk o dużym stażu, świetnie przygotowany do prezydentury. I Kennedy, i Obama odwoływali się do haseł zmiany, nadziei, grali swoją młodością. Nixon był tylko cztery lata starszy od Kennedy’ego, a wyglądało, jakby dzieliło ich pokolenie.
Kandydatura Kennedy’ego była przełomowa? To, że był katolikiem, było aż tak istotne?
Tak, choć nie był pierwszym katolikiem ubiegającym się o prezydenturę. Pierwszy był demokrata Al Smith kandydujący w 1928 r. Rozpętano przeciw niemu gigantyczną, histeryczną kampanię, zarzucając mu, że jeśli wygra, to Ameryką rządzić będzie papież, bo katolicy są lojalni wobec Rzymu.
Kennedy pochodził z dobrego domu, co nie jest wśród kandydatów na prezydenta regułą.
Clinton, Carter, teraz Obama - oni wszyscy pochodzili z nizin społecznych, gdzie rozbita rodzina, ojciec alkoholik i bieda były normą. Nixon bardzo bolał nad tym, że w wielkich miastach nie bywał zapraszany na wieczory, bo uważano go za nuworysza.
To mu nie przeszkodziło w karierze.
W Ameryce bardzo żywy był mit kandydata z domu z bali, czyli chałupy pierwszych pionierów. W XIX w. podpisywali się pod nim nawet ci kandydaci, którzy z domami z bali nie mieli nic wspólnego. William Harrison pochodził z bardzo zamożnej rodziny, ale zaatakowano go, że jest już stary i lepiej by sobie kupił beczkę jabcoka i zamknął się w chałupie z bali. On to wychwycił i powtarzał: "Tak, jestem z chałupy z bali", a całą kampanię oparł na tym, że pochodzi z ludu. Swemu oponentowi zarzucał, że spożywa foie gras na srebrnych talerzach, popijając szampanem, a do whisky dolewa perfum! Nie wiem, jak to miało smakować, ale było skuteczne, bo wygrał.
Harrison był prezydentem tylko przez 30 dni.
Przeziębił się podczas bardzo długiego przemówienia inauguracyjnego, ale inni przypisywali to klątwie roku zerowego. Otóż Harrison był dowódcą podczas bitwy nad Tippecanoe, gdzie miał zabić wodza Indian. Jego brat rzekomo rzucił klątwę na niego i każdego prezydenta wybieranego w roku z zerem na końcu. I rzeczywiście żaden z prezydentów wybranych w roku zerowym nie dożył końca prezydentury. Klatwę zdjął dopiero wybrany w 1980 r. Reagan, który przeżył zamach na siebie.
Jednak klany w USA też są silne: Bushowie, Kennedy…
To były dobre rodziny, ale nie klany. Stary Joseph Kennedy, faszysta, postanowił, że jego syn zostanie prezydentem. Najstarszy zginął w czasie wojny, więc wypromował Johna, ale jeszcze wtedy Kennedy w Bostonie nie byli najlepiej widziani, nie mieli wstępu do najlepszych klubów w mieście. Jeszcze w latach 60. pojawiały się tam napisy na drzwiach: "Poszukujemy pracowników. Irlandczykom dziękujemy".
Obecne wybory rzeczywiście są tak wyjątkowe?
Jedyne, co w nich wyjątkowego, to czarnoskóry kandydat, i jedynym interesującym pytaniem jest, czy Murzyn może zostać prezydentem USA. Natomiast wszyscy udają, że chodzi o wielki wybór ideologiczny, co jest nonsensem, bo takiego dylematu nie ma. Jest natomiast pytanie, czy mamy do czynienia z symbolicznym zamknięciem najsmutniejszego rozdziału w historii Ameryki, czyli niewolnictwa i dyskryminacji rasowej.
Polityczna poprawność triumfuje? Jakoś głupio tak publicznie powtarzać, że Obama to czarny.
O tym trzeba mówić, jeśli chce się coś zrozumieć. Mamy bowiem do czynienia z kandydatem o wątpliwych referencjach i wątpliwych kompetencjach, który na kilka dni przed wyborami prowadzi w sondażach. Obama nigdy nie osiągnąłby tego, gdyby był biały!
Dlaczego?
Bo nie ma obycia, doświadczenia, a w swojej króciutkiej karierze politycznej niczego nie pokazał. Natomiast biali boją się przyznać, że go nie popierają. To było widać w prawyborach. Tam, gdzie głosowanie było jawne, zawsze wygrywał Obama, a gdzie tajne - Clinton. I to w obrębie jednego stanu!
Strach przed posądzeniem o rasizm?
Ten czynnik odegrał bardzo mocną rolę. Deklaracja poparcia dla Obamy oznacza, że jesteś wolny od uprzedzeń. On, nie mówiąc niczego wprost, epatuje wręcz swoją odmiennością rasową, wykorzystuje to w stu procentach. Czarni nie mają wątpliwości, na kogo głosować, i niemal w stu procentach popierają Obamę. Czysty rasizm! Liczy się tylko jedno kryterium - czarna skóra.
Demokraci mieli do wyboru czarnego lub kobietę.
A przecież Amerykanie to społeczeństwo dość konserwatywne. Patrzymy na nich choćby przez pryzmat dzisiejszej pozycji kobiet, a jeszcze w latach 70. Amerykanki zasadniczo nie pracowały.
Po rewolucji seksualnej?
Mówię o czterdziestolatkach, które nie załapały się na rewolucję seksualną, a załapały się na rodzinę. Te kluby kobiet czynne do 14, bo trzeba wrócić do domu i przygotować obiad, to było powszechne zjawisko, nieznane w tej skali w Europie. I to społeczeństwo w ciągu 30 lat przeszło ogromną drogę, choć intelektualiści ze Wschodniego Wybrzeża są ciągle niezadowoleni. Ja tam uchodzę za straszną konserwę i idiotę przekonującego ich, że już zwalczyli uprzedzenia (śmiech).
Mam wrażenie, że ciekawsze niż wybory były ostatnie prawybory.
Z pewnością były ciekawe, tylko ta długa i męcząca kampania sprawia, że prezydent jest człowiekiem zmęczonym. Kampania trwa ponad rok.
A niektóre stany chcą ją wydłużyć, przeprowadzając prawybory jeszcze wcześniej. Dlaczego?
Bo chcą zwrócić na siebie uwagę. Kogo obchodzi New Hampshire? Przecież nikt nawet nie wie, gdzie ono leży, ale co cztery lata oczy świata kierują się w tę stronę. To jest biznes: dziennikarze, aktywiści kampanijni przyjeżdżają, wynajmują hotele, knajpy, transport. Prawybory doprowadziły do tego, że bez względu na to, czy wygra Obama, czy McCain, będzie to prezydent poraniony i znienawidzony przez połowę wyborców, prześwietlony na amen, obrzucony błotem…
To trwa od dawna. W humoresce Marka Twaina "Jak kandydowałem na gubernatora" główny bohater decyduje się wziąć udział w wyborach, bo przeczytał w prasie, że kandydują sami złodzieje, oszuści i gwałciciele.
A potem dowiaduje się tego wszystkiego o sobie. I to rzeczywiście miało miejsce na poziomie lokalnym od dawna, ale kandydatów na prezydenta raczej oszczędzano. Przecież jeszcze o Kennedym wiedzieliśmy niewiele. Kiedy przeciwnik Roosevelta dowiedział się, że jest on sparaliżowany, cieszył się, bo wyborcy nigdy nie wybiorą inwalidy. Słusznie myślał, tylko że wyborcy nigdy nie dowiedzieli się, że Roosevelt był sparaliżowany! Nie było takiego grzebania w życiorysach, prześwietlania. Teraz patrzymy, czy kandydat wygląda jak samiec alfa w stadzie.
Ostatnie prawybory mieli wygrać inni.
U Demokratów pani Clinton, u Republikanów Giuliani…
Szybko odpadł. Dlaczego?
Jemu się nie chciało prowadzić kampanii, ma młodą żonę… Nie odbywał żadnych spotkań, uznawał to za stratę czasu.
Potem pojawili się prawicowi Mike Huckabee i Mitt Romney.
Ja byłem przekonany, że Huckabee zostanie prezydentem, bo on miał najlepsze notowania u religijnej prawicy, czyli bazy Republikanów.
Może jako były pastor był zbyt religijny, podobnie jak mormon Romney?
Romney był bardzo dobrym kandydatem: świetnie wykształcony, gubernator z ogromnymi sukcesami w zarządzaniu, odniósł sukces finansowy. Kandydat idealny z jedną skazą - mormon. Przyznam, że nie do końca rozumiem, co Amerykanie mają do mormonów…
Dawne wielożeństwo?
To stare dzieje, raczej uważają ich za niby-chrześcijan, takie ni pies, ni wydra, i to ich zraża. Ja zresztą sądzę, że Republikanie, stawiając na McCaina, popełnili błąd, podobnie jak w 1996 r., kiedy przeciw zrujnowanemu aferą z Moniką Lewinsky Clintonowi wystawili Boba Dole’a - bohatera wojennego o nienagannym morale. Niestety był on jednocześnie jedynym kandydatem, z którym Clinton mógł wygrać.
Demokraci w 2000 r. wystawili przeciw Bushowi Ala Gore’a, który uchodził za supernudziarza.
To prawda, tylko z nim mógł Bush wygrać i wygrał. Pamiętam jego spotkanie z 1994 r. z premierem Pawlakiem podczas obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego. Spotkanie zaplanowano na 20 min - krócej nie można. Z tłumaczem wychodzi po 10 min, po 5 min na każdego. Wiadomo było, że panowie sobie nie porozmawiają. I gdzieś tak w 13. minucie rozmowy Gore pyta Pawlaka, czy zna jego pomysł "autostrady informatycznej", czyli internetu. I się zaczęło! Dwaj maniacy komputerowi rozmawiali o tym 45 min! Tłumaczka nie wiedziała, o czym mówią, zawalił się cały plan wizyty, prezydent Wałęsa był wściekły, że musi czekać i nie może wyjechać pod pomnik, bo dwóch chłopców ucięło sobie pogawędkę o komputerach. Taki był Gore.
Wiceprezydenci USA są zwykle przedmiotem niewiarygodnych kpin i są autorami setek gaf.
Mówi się, że wiceprezydent Stanów Zjednoczonych to najmniej wpływowe stanowisko w całej administracji. Kandydata dobiera się jako przeciwieństwo prezydenta - ma być innego wyznania albo pochodzić z innej części kraju, albo też - jak superdoświadczony Biden przy Obamie czy energiczna pani Palin przy McCainie - odróżniać się od prezydenta.
Wiceprezydent u Busha seniora Dan Quayle nie wiedział, jak się pisze "potatoes".
To z tych czasów pochodzi anegdota, że jest specjalny agent Secret Service, który ma zastrzelić Quayle’a, gdyby ktoś zastrzelił Busha. Zobaczymy, co usłyszymy o następnym wiceprezydencie.
*Zbigniew Lewicki, profesor w Instytucie Studiów Interdyscyplinarnych Uniwersytetu Warszawskiego, kierownik Katedry Amerykanistyki Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego