Ale do tego wszystkiego nie doszło - bo Włochy mają euro. A przecież jeszcze rok temu gazety pełne były informacji, jak to włoscy oficjele na euro narzekają, jak to wspólna waluta ogranicza rozwój słonecznej Italii i tak dalej. Dzisiaj to wszystko zamilkło, co więcej po blisko dekadzie różnych utyskiwań Europa na dobre zakochała się w euro. Jesień 2008 roku to triumf europejskiej waluty. Stary Kontynent potrafił w końcu docenić jedną z jej podstawowych zalet: stabilność.

Reklama

I błyskawicznie zaczęła rosnąć kolejka chętnych na przyjęcie euro lub rozważających wejście do eurostrefy: nie tylko Polska, czy od dawna dążące do niej kraje bałtyckie, ale także dotąd sceptyczna w sprawie wspólnej waluty Dania, a nawet pozostająca poza Unią Europejską, lecz ciężko doświadczona przez kryzys Islandia.

Dla Polski ten pęd do euro jest oczywiście korzystny: choćby dlatego, że mobilizacja kilku państw wymusi bardziej sprawne działania Komisji Europejskiej, choćby dlatego, że jest kolejnym argumentem przeciw naszym eurosceptykom: poza euro zostaną ci, którzy - słusznie czy nie - czują się silni. A Polsce sytuacja z ostatnich tygodni dostarczyła empirycznego dowodu: nasza waluta nie jest na tyle mocna i stabilna, żeby pozwolić sobie na luksus niewejścia do eurolandu.

Mam jednak nadzieję, że takie - o ile do niego dojdzie - hurtowe przyjmowanie do strefy euro nie spowoduje jednego: poluzowania kryteriów. Oczywiście pamiętam sytuacje sprzed paru lat, kiedy to same państwa założyciele eurolandu przestały spełniać zasady, które sobie narzuciły. Ale dla nas ważne jest coś innego: ostre kryteria wejścia do euro to niepowtarzalna szansa na reformy na naszym krajowym podwórku - przede wszystkim finansów publicznych. Gdyby nie perspektywa wspólnej waluty, do tych reform albo mogłoby nie dojść w ogóle, albo ślimaczyłyby się w nieskończoność. Teraz zaś nie ma specjalnie wyjścia. Chcemy mieć euro, wzmocnijmy gospodarkę. Pod tym względem wspólna waluta również nam wyjdzie na dobre.