Doskonałym przykładem była wpadka z artykułem prezydenta dla amerykańskiej gazety "Washington Times". Celowo piszę o wpadce bez zaznaczenia, kogo ona obciąża. Bo okazało się, że to gazeta o kontrowersyjnej reputacji, a na dodatek przekręciła nazwisko Kaczyńskiego. Ale okazało się, że jakaś odpowiedzialność spada na urzędników MSZ. W normalnych warunkach wszystkie te okoliczności nie miałyby większego znaczenia. Ale w logice wojny tuskowo-kaczyńskiej zawsze urastały do rangi pierwszorzędnych problemów.

Reklama

Jeszcze kilka miesięcy temu całe odium spadłoby na Lecha Kaczyńskiego. To on osobiście byłby winny błędnego zapisu swojego nazwiska, cała Polska śmiałaby się z tego, że gazeta zaanonsowała go jako "aktora dziecięcego", nie profesora prawa. Próba wskazania winnych w MSZ odebrana byłaby jako żałośnie nieskuteczna próba przerzucenia odpowiedzialności. A we wszystkich mediach toczyłaby się debata o braku profesjonalizmu Kaczyńskiego i o tym jak bardzo on kompromituje Polskę zagranicą.

Tymczasem jest odwrotnie. Tłumaczyć się musi Radosław Sikorski, a politycy PO chwalą prezydenta za "mądry" ton jego artykułu. To obraz poważnej zmiany. Przestały skutkować stare chwyty PR-owskie. Przez pierwszy rok kohabitacji między premierem Tuskiem a prezydentem Kaczyńskim działał obraz "strasznego Kaczora". Jednak PR-owcy Platformy przesadzili. Było zbyt wiele zarzutów wobec Kaczyńskiego i ataków na niego, by społeczeństwo mogło uwierzyć, że wszystko co złe jest wyłącznie jego winą.

Na korzyść Kaczyńskiego zadziałał jeszcze jeden czynnik. Można go nazwać prawem Michała Tobera. Ten były polityk SLD, będąc rzecznikiem premiera Leszka Millera, zauważył prawidłowość, że kiedy jego szef znikał z telewizyjnych ekranów to poprawiały się jego notowania. Po prostu ludzie zapominali, że Miller tak ich irytuje. Kaczyński ostatnio nie tyle zniknął, co stonował ton swoich wypowiedzi. Krytykuje rząd, ale robi to w taki sposób, że trudno przyczepić się np. do formy jego wypowiedzi. Zaś merytorycznej treści politycy PO wolą nie ruszać, bo np. dotyczy kryzysu gospodarczego. W ich interesie zaś jest jak najrzadsze mówienie o tym.

Kryzys zepchnął też Kaczyńskiego z czołówek doniesień medialnych. To akurat jest jego zysk, bo dziś dominują - z racji logiki wydarzeń - doniesienia ukazujące Tuska i jego rząd w niekorzystnym świetle. Wyborcy - także ci, których Kaczyński irytuje od lat - nagle zauważają, że są zjawiska bardziej ich denerwujące niż "kaczyzm".

Jeszcze jesienią nawet najbliżsi współpracownicy Kaczyńskiego nie wierzyli, że ma on szansę na reelekcję. Tę możliwość traktowali poważnie tylko PR-owcy Tuska. Dziś jednak widzimy, że kampania prezydencka 2010 roku będzie bardzo ciekawa. Chyba można stwierdzić, że Tusk nie jest już jej 100-procentowym faworytem. A Kaczyński? Wszystko w jego rękach, łącznie z jego skłonnością do przeszkadzania własnemu szczęściu.