- Transfer socjalny
- 800 plus i kwota wolna
- Ukrócenie transferu socjalnego da powodzenie w wyborach?
- Inflacja
- Zyskali konserwatyści
Przywódcy dwóch największych w Polsce stronnictw politycznych zachowują się od tygodnia tak, jakby weszli w posiadanie Świętego Graala (ewentualnie zaczęli go sobie po cichu pożyczać). Jak zapewne każdy pamięta ów wzięty z legend arturiańskich kielich dzięki temu, że zetknął się z krwią ukrzyżowanego Chrystusa, posiadł moc zapewniania wiecznej młodości i obfitości.
Transfer socjalny
Definitywnie Świętym Graalem na miarę III RP stał się w zeszły weekend transfer socjalny, ponieważ jego nadnaturalna moc ma gwarantować wygranie wyborów. Podjęcie przez Donalda Tuska twardego licytowania się z Jarosławem Kaczyńskim na obietnice oznacza, iż cała treść kampanii wyborczej skupi się właśnie na tym.
Szczegółowe wyliczanie tutaj co Kaczyński oraz Tusk zdążyli już obiecać Polakom lepiej sobie darować, bo powoli robi się z tego tomiszcze obszerniejsze od „W poszukiwaniu utraconego czasu” Marcelego Prousta.
800 plus i kwota wolna
Zamiast więc tracić czas na szczegóły bez znaczenia wystarczy uchwycić prawidłowość. W sobotę Kaczyński obiecuje podwyżkę 500 plus na 800. No to w niedzielę Tusk daje to samo plus dwukrotnie wyższą kwotę dochodu wolnego od podatku. Kaczyński daje od lipca kredyt hipoteczny z oprocentowanie 2 proc., no to Tusk ten sam kredyt, ale na zero procent od listopada. Prezes PiS obieca każdemu polskiemu dziecku ślicznego, puszystego kotka, no to szef PO do kotka dorzuci dwa psy oraz kilo suchej karmy. I tak do wyborów.
Powoli jedyną barierą chroniącą przed nowymi pomysłami na rozdawnictwo staje się ludzka wyobraźnia. Wszystkim bowiem zaczyna brakować koncepcji, co by tu jeszcze nowego ludziom zaoferować. Nawet darmowe leki dla dzieci i emerytów już odhaczono. No może jeszcze darmowe nagrobki miałyby wzięcie wśród starzejącej się populacji. Warto byłoby taki transfer przetestować.
Zatem jeśli idzie o dwie najważniejsze w III RP partie, można odnieść wrażenie, że w oczach ich przywódców i doradzających im speców od programów wyborczych oraz PR, przeciętny Polak nie różni się właściwie od tasiemca. Wchłania pożywienie (transfer socjalny) całą powierzchnią ciała, a zamiast mózgu ma co najwyżej ośrodkowy węzeł nerwowy. Musi więc oddać głos na tego żywiciela, który mu więcej wyborczej karmy zaoferuje, ponieważ takim się stał na drodze ewolucji. Natomiast wszelkie wątpliwości, iż może potrzebuje czegoś więcej, to herezja podważająca wiarę w moc Świętego Graala.
Zresztą owo coś więcej jest o wiele trudniejsze do wcielenia w życie. Poprawienie jakości: publicznej edukacji, służby zdrowia, administracji etc. wymaga mnóstwo pracy i oczywiście nie jest tanie, a wyborca niekoniecznie to doceni. Transfer socjalny i skombinowanie na niego pieniędzy bywa o wiele prostsze, dopóki III RP pozostaje wypłacalna.
Można więc rzec, iż dwie największe partie zachowują się racjonalnie tym bardziej, że mniejsze nie mają szansy w tej powodzi obietnic je przelicytować. Wynika to bowiem z kwestii wiarygodności. Wielkie obietnice w ustach małych stronnictw nie przyciągają wyborców lecz ich śmieszą, ponieważ nie łączą się z tym, co nazywane jest - mocą sprawczą. Czyli jeśli Kaczyński lub Tusk obiecują 800 plus, to obywatel zakłada, iż teoretycznie istnieje możliwość wejścia obietnicy w życie. Gdyby to samo zrobili: Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz lub Włodzimierz Czarzasty, elektorat już tego nie weźmie na poważnie. Podobnie głosujący na Konfederację, acz tu już wiadomo na pewno, że takowych obietnic ze strony tej partii nie będzie.
Ukrócenie transferu socjalnego da powodzenie w wyborach?
W tym miejscu warto postawić pytanie, czy istnieje możliwość, że wiara dwóch kluczowych partii, iż posiadły na wieki Świętego Graala okaże się za jakiś czas złudzeniem?
Od razu należy znaczyć, że rozważania - na ile obecny i przyszły transfer socjalny jest korzystny dla społeczeństwa oraz polskiej gospodarki, zostaną tu odsunięte zupełnie na bok. Te kwestie są i będą przedmiotem zaciekłego sporu ekonomistów, bez nadziei na szybkie jego rozstrzygnięcie. Zresztą kiedyś nadejdzie ono samo (jeśli dożyjemy, to je zobaczymy). Jednak wcześniej może wydarzyć się coś bardzo ciekawego. Mianowicie obietnice rosnącego transferu socjalnego przestaną zwiększać szanse na sukces wyborczy. Zamiast tego na popularności zyskają zapowiedzi jego ukrócenia. Wszystko dlatego, że wbrew odczuciu elit intelektualnych kręcących się w okolicach dwóch największych stronnictw politycznych, statystyczny Polak nie jest tasiemcem. Ba! On kalkuluje równie racjonalnie jak liderzy PiS oraz PO.
Inflacja
Zwiększany po 2015 r. transfer socjalny, którego symbolem stało się 500 plus przynosił odczuwalne korzyści ogółowi w odwrotności do odczuwalnych kosztów, bo te właściwie pozostawały niezauważalne. Dopiero w zeszłym roku nagły skok inflacji wystawił rachunek za budżetowe wydatki, jakie przyniósł okres pandemii oraz początek inwazji Rosji na Ukrainę. Rządzący Polską całą winę zawalają na czynniki zewnętrzne, zwłaszcza na skok cen surowców energetycznych. Jednak jeśli ktoś zada sobie trud paru kliknięć w Internecie, może odkryć, iż ceny paliw spadły do poziomu z roku 2015, gdy Stary Kontynent w tym Polska zmagały się z … deflacją. A inflacja jakoś znacząco nie spada. Jak to ładnie określił prezes NBP – „wspięliśmy się na płaskowyż” i ponoć zejdziemy z niego wkrótce, ale na razie jakoś nie schodzimy. W efekcie realny dochód statystycznego Polaka w zeszłym roku zmalał aż o 5 proc. Takiego czegoś mieszkańcy III RP nie doświadczyli od początków XXI w.
Natomiast podobne zdarzenia były udziałem obywateli Zachodu w poprzednim stuleciu. Przez lata 60. trwała tam szybka budowa welfare state (w Polsce nazywanego „państwem opiekuńczym”), gwarantującego ludziom, zwłaszcza tym uboższym, bardzo pożądane zdobycze socjalne. Jego liberalną odmianę rozwijano nawet w Stanach Zjednoczonych. Po czym z początkiem lat 70. nadciągnęła, zainicjowana przez kryzys naftowy, dekada stagflacji. Po wspięciu się na „płaskowyż” inflacja pozostała na nim jakieś dziesięć lat. Przy czym w RFN oscylował ona na wysokości od 4 do 7,5 proc. w USA między 8 a 16 proc., a w Wielkiej Brytanii nawet między 12 a 26 proc. Temu zjawisku towarzyszyło powolne ubożenie przeciętnego obywatela, wzrost długu publicznego oraz społecznych frustracji. Zwiększanie transferu socjalnego nie przynosiło ludziom ulgi, zaś stymulowanie gospodarki wedle recept Johna Maynarda Keynesa przestało dawać jakiekolwiek pożądane efekty.
Zyskali konserwatyści
W krajach, gdzie inflacja była najwyższa, a tradycja państwa opiekuńczego najsłabiej zakorzeniona, wyborcy w końcu odwrócili się od stronnictw pro-socjalnych, przenosząc swe głosy na konserwatystów. Przy czym ani Ronalda Reagana ani tym bardziej Margaret Thatcher trudno nazwać konserwatystami w wersji soft. Fakt, iż tacy politycy wygrywali i to wielokrotnie wybory, był zaledwie dziesięć lat wcześniej rzeczą nie do pomyślenia. Na szczyty powodzenia wyniosła ich wówczas otwarta oraz bardzo szczera wrogość okazywana welfare state.
Kiedy spojrzymy na dzisiejszą Polskę daje się dostrzec pierwsze symptomy podobnego zwrotu akcji. Z jednej strony dwa największe stronnictwa są już wręcz wyjałowione intelektualnie. Żadnych nowych pomysłów i idei w ich okolicach się nie uświadczy. Przy czym PiS w swym programie postawił na powtarzanie wciąż tego samego, co powtarza od z górą ośmiu lat (niczym polskie kabarety odgrywające wciąż te same skecze, ponieważ się sprawdziły). Z kolei Platforma zaczęła swego ukochanego wroga naśladować. Bez baczenia na to, że oglądanie z boku parodiowania parodii nie zachęca do oddania głosu. To jakby przekonywać widzów, iż warto pójść do kina na pastisz filmu „Naga broń”, dodając, że główny aktor znakomicie parodiuje Leslie Nielsena. Wierząc przy tym w sukces przedsięwzięcia.
Konfederacja w górę
Kolejny symptom zwrotu akcji, to pójście w górę notowań Konfederacji. Partii, którą dotąd jej program oraz liderzy skazywali na wieczną niszowość. Tymczasem, kiedy właściwie wszystkie stronnictwa przestały negować potrzebę budowania polskiego welfare state, Sławomir Mentzen wskazał je jako wroga do likwidacji i na tym zyskał najbardziej. Bycie pierwszym, który wskoczył na nową, wznoszącą się falę, zawsze procentuje uzyskaniem największej wiarygodności w tym co się obiecuje. Acz widać po wahaniach Kosiniaka-Kamysza i Hołowni, że też mieliby ochotę z niej skorzystać.
Oczywiście inflacyjny „płaskowyż”, pomimo realizacji obietnic wyborczych, może jakimś cudem zacząć się w przyszłym roku obniżać, jednak należy pamiętać o jeszcze jednej rzeczy. Większy transfer socjalny oznacza, że pieniędzy na podwyżki powyżej stopy inflacji dla budżetówki nie będzie. Czyli nieco ponad 3 mln osób zatrudnionych w sektorze publicznym plus ich rodziny kolejny rok odnotują spadek dochodów. Dodajmy do tego pewną liczbę pracowników w tych sektorach, w których nie posiadają oni dość atutów, by wymusić na pracodawcach podniesienie pensji o co najmniej 12 proc. (na tyle bowiem zapowiada się średnioroczna inflacja za rok 2023). Im wszystkim rosnący transfer socjalny nie zrekompensuje w całości wzrostu cen tego co muszą kupić.
Dorzućmy jeszcze drobnych i średnich przedsiębiorców. W państwie opiekuńczym nie dostrzegają oni wsparcia, lecz raczej kamień u swej szyi. Tak oto kształtuje się nam całkiem spory elektorat, zdolny za jakiś czas do reagowania na kolejne obietnice rozdawnicze bynajmniej nie okrzykami entuzjazmu. Otwartym pytaniem pozostaje kogo ta fala ostatecznie podniesie w górę. Choć co do jednego można mieć przekonanie, już na pewno nie będzie to Platforma.