Mały przedsmak tego, co oznacza głosowanie większością kwalifikowaną bez prawa weta mieliśmy w ostatni czwartek. Rzecz zrobiła się w Polsce głośna, bo odbiorcy mediów nagle dowiedzieli się, że Komisja Europejska planuje wprowadzenie mechanizmu relokacji 30 tys. uchodźców rocznie. Jeśli wszedłby w życie, wówczas każdy kraj UE musiałby albo przyjąć narzuconą mu kwotę migrantów, albo w razie odmowy wypłacić 22 tys. euro za jednego, a konto jego utrzymania przez innego gospodarza. Ten projekt narodził się ponieważ Unia Europejska jest … bardzo skomplikowaną konstrukcją. Czyni ją to z jednej strony ociężałą i bezwładną, ale jednocześnie daje zręcznym graczom spore pole do popisu. W przypadku wspomnianej decyzji skorzystano z furtki stanowiącej, iż Rada Europejska nie jest pojedynczym podmiotem, ale zbiorczym ciałem mogącym obradować w 10 różnych składach.

Reklama

Na spotkanie do Luksemburga przyjechali ministrowie spraw wewnętrznych krajów UE, aby zająć się regulowaniem spraw związanych z migracjami i procedurami azylowymi. Tymczasem zgodnie z obowiązującymi traktatami w takim wypadku istnieje możność podejmowania decyzji poprzez głosowanie większością kwalifikowaną. Jak szerokie mogą to być ustalenia, to już kwestia interpretacji. Tym razem okazała się ona zdumiewająco szeroka. Zaś sprzeciw Polski i Węgier, jako że nie poparty został przez liczbą krajów tworzących mniejszość blokującą, niczego nie zmienił. Tak właśnie w praktyce prezentuje się unijna rzeczywistość na bardzo wąskim wycinku, gdy weta brak. Jednak wiele wskazuje na to, że zacznie się on stopniowo poszerzać.

Scholzowi nie sposób odmówić konsekwencji

Reklama

Kanclerzowi Olafowi Scholzowi nie sposób odmówić konsekwencji. Może trudno dopatrzeć się w jego działaniach finezji, lecz jeśli wskaże jakiś cel, to pcha potem wszelkie sprawy ku niemu z uporem wzbudzającym respekt. W sierpniu 2022 na Uniwersytecie Karola w Pradze wygłosił wykład, w którym zapowiedział konieczność odchodzenia Unii od jednomyślności w kolejnych obszarach, poczynając od Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa (WPZiB). Minął niecały rok i udało mu się zmontować koalicję państw opowiadających się za likwidacją weta przypisanego przez traktaty nicejski i lizboński do tejże - traktowanej jako jedna całość - WPZiB

Miesiąc temu zaapelowała o to już oficjalnie tzw. „grupa przyjaciół”. W tym gronie obok Niemiec odmeldowały się: Francja, Włochy, Hiszpania, czyli największe kraje Europy zachodniej oraz mniejsze acz wpływowe: Holandia, Belgia, Finlandia, Słowenia i Luksemburg. Grono to powiększyło się w tym tygodniu o Rumunię. Co uczczono artykułem na łamach serwisu „Politico”, który obok sześciu ministrów spraw zagranicznych z „grupy przyjaciół” (na czele z kierującą niemieckim MSZ Annalene Baerbock) podpisał szef rumuńskiej dyplomacji Bogdan Aurescu. Sam tekst nie wnosił nic nowego ponad to, co już powiedziane zostało wcześniej. „Jak pokazały ostatnie wydarzenia, musimy również zwiększyć naszą zdolność do działania w czasach kryzysu — teraz bardziej niż kiedykolwiek. A w miarę rozszerzania się UE udana integracja europejska wymaga skutecznego funkcjonowania jej instytucji” – ogłoszono. Oferując w zamian za zgodę na likwidacja weta, stworzenie bliżej nieokreślonego systemu „hamulców awaryjnych”, służących: „zapewnieniu dalszego poszanowania żywotnych interesów narodowych”. Od tych mglistych treści ważniejszy jest fakt, że krok po kroczku „grupa przyjaciół” się powiększa, a jeśli znalazła się w niej Rumunia, to kolejne małe kraje Europy Środkowej też zaczną do niej dołączać. Wprawdzie głosowanie większością kwalifikowaną zmniejszy ich suwerenność, ale w kwestiach polityki zagranicznej mali wiedzą, że niewiele znaczą, więc ich ambicje są bardzo ograniczone. Poczucie bezpieczeństwa i solidarności w niepewnych czasach staje się dużo ważniejsze. Jak choćby w kwestiach radzenia sobie z napływem niechcianych migrantów. To zaś stara się oferować w swych obietnicach „grupa przyjaciół”.

Dwie sprawy najistotniejsze w przypadku Polski

Reklama

Natomiast w przypadku Polski rzeczą istotniejszą są dwie sprawy. Po pierwsze od momentu wejścia w życie w grudniu 2009 r. Traktatu z Lizbony Unia posiada osobowość prawną. Czyni ją to podmiotem zdolnym do podpisywania traktatów międzynarodowych w imieniu wszystkich jej członków. Po drugie w ciągu ostatnich 20 lat w polityce zagranicznej interesy Polski i Niemiec znajdowały się w regularnym konflikcie. Prowadząc swą politykę wschodnią, zacieśniania współpracy z Rosją Berlin nieustannie podnosił poziom zagrożenia dla III RP, mając to jednocześnie głęboko w nosie. Niemcy realizowali swe egoistyczne cele kosztem Polski i czynili to z pełną premedytacją. Gdyby nie szaleństwo Władimira Putina nic by się nie zmieniło. Jednocześnie Warszawa pozostawała na tym polu zupełnie osamotniona, ponieważ duże państwa Europy Zachodniej także bardziej interesowało kooperowanie z putinowskim reżymem, aniżeli bezpieczeństwo Polski. Natomiast jeśli idzie o mniejsze kraje Europy Środkowej, gdy przychodzi pora wyboru zawsze przejdą na stronę Berlina, podejmując racjonalną decyzję - bo bezpieczniej jest trzymać z silniejszym.

Zatem jeśli w kwestiach wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa zniknie zasada jednomyślności, wówczas wcale nie tak trudno jest sobie wyobrazić np. traktat podpisany przez Unię z jakimś mocarstwem, w swej treści równie mocno uwzględniający interesy Polski, jak to wielokrotnie czyniła kanclerz Angela Merkel. Przegłosowani w Radzie Europejskiej nie mają racji, a międzynarodowe pakty musi się respektować, gdy pozostaje się samotną mniejszością.

Oczywiście polskie MSZ, rząd i Zjednoczona Prawica gromko zapewniają, iż na żadną likwidację weta nie pozwolą. Tak jak wcześniej nie pozwolono na zaostrzenie polityki klimatycznej UE, wprowadzenie mechanizmu warunkowości, zakaz rejestracji nowych aut z silnikiem spalinowy po 2035, itd., itp. Kiedy bowiem przestajemy się czarować, to można zauważyć, że podobnie jak przed 2015 r. Polska płynie wciąż z głównym nurtem UE. Acz obecnie czyni to w stylu sanacyjnym.

Jego prapoczątku upatrywać można na konferencji pokojowej w Locarno, gdzie w październiku 1925 r. Wielka Brytania, Francja, Włochy i Niemcy starały się nakreślić nowy, europejski ład. Przyjechał tam i minister spraw zagranicznych Aleksander Skrzyński. Jednak tylko po to, by wraz ze swym czeskim kolegą przed tydzień codziennie siedzieć w przedpokoju pod drzwiami sali, w której obradowali przedstawiciele mocarstw. Dopiero gdy Skrzyński zagroził, że wedrze się tam siłą, wpuszczono go, wysłuchano i wszystko co powiedział puszczono mimo uszu. Po tym bolesnym upokorzeniu wśród polskich elit zapanowało zgodne przekonanie, iż by przetrwać między Niemcami a Związkiem Radzieckim II RP musi stać się mocarstwem. Niestety z takim potencjałem ludnościowym i przemysłowym jaki posiadano ten cel był niemożliwy do osiągnięcia. Władze sanacyjne po 1935 r. wybrały więc placebo. Pisano i mówiono, że Polska jest mocarstwem, cały czas demonstrowano całemu światu, iż jest mocarstwem, prowadzono politykę mocarstwowa, aż wreszcie uwierzono, że II RP to mocarstwo. Tak poprawiając sobie samopoczucie, aż we wrześniu 1939 r. teza ta została zweryfikowana przez prawdziwe mocarstwa.

Udane działania rekonstrukcyjne Zjednoczonej Prawicy

Obecnie rządząca Zjednoczona Prawica na tym polu prowadzi udane działania rekonstrukcyjne pod hasłem „jak wygramy wybory, to Niemcy wypłacą reparacje” i tocząc do upadłego boje z Brukselą o reformę sądownictwa. W kwestii funkcjonowania Unii i jej przyszłego kształtu mają one takie znaczenie, jak wpływ wywierany na sprawy Starego Kontynentu w XVIII w. przez najazd wojsk Radziwiłłów na litewskie posiadłości Paców.

Natomiast gdy przychodzi do rzeczy rzeczywiście kształtujących nowe porządki w UE i wywierających olbrzymi wpływy na codzienne życie wszystkich jej mieszkańców Warszawa, po serii bojowych okrzyków i demonstracyjnym stawianiu oporu (tak żeby polski wyborca zobaczył), robi na koniec dokładnie to czego chce unijna większość. Trudno też zakładać, aby to się zmieniło, gdyby PiS stracił jesienią władzę.

Tymczasem w kwestii likwidacji weta Niemcy są już o krok od zbudowania unijnej większości.

Transformacja Unii ma iść po myśli Berlina

Jednak nie oznacza to, że trwająca transformacja Unii (zatrzymać się jej już nie da) ma iść po myśli Berlina. Wspólnota u swego zarania powstała po to, żeby najpotężniejszy kraj Europy Zachodniej, jakim od swego zjednoczenia są Niemcy, nigdy więcej nie burzył panującego ładu, ani nie próbował narzucić Staremu Kontynentowi swej hegemonii.

Te cele polityczne kierowały siedemdziesiąt lat temu Paryżem i wbrew pozorom o nich nie zapomniano. Najlepiej świadczy o tym wystąpienie prezydenta Emmanuela Macrona na konferencji Globsec w Bratysławie. Słabnąca V Republika zaczęła szukać przeciwwagi dla Berlina. Wprawdzie opowiada się za zniesieniem weta w kwestii unijnej polityki zagranicznej, ale nie po to aby realizować interes Niemiec, lecz z myślą o własnych.

Zważywszy, że Włochy i Hiszpania cały czas balansują na krawędzi bankructwa, wisząc na unijnych funduszach i wsparciu Europejskiego Banku Centralnego, zmagając się dodatkowo z kryzysem migracyjnym, Paryż nie może liczyć, aby państwa te okazały się zdolne na mocny sprzeciw wobec polityki Niemiec. Kraju, którego życzliwości potrzebują, by przetrwać kolejny rok gospodarczego zastoju. Z dużych państw mogących tworzyć w Radzie Europejskiej mniejszość blokującą oraz w tym wytrwać, Francji pozostaje jedynie Polska i vice versa. Chcąc przebudowywać Unię wedle własnej koncepcji Paryż w dłuższym okresie czasu jest skazany na kooperację z Warszawą. No chyba, że dojrzeje do zaakceptowania w UE niemieckiej hegemoni. Jednakże akurat na to się nie zanosi.

Stronie polskiej również pozostaje dokładnie ten sam wybór. Albo płyniecie z nurtem w stronę Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, albo próba przebudowywania Unii bardziej na modłę polsko-francuską. Tylko mały szkopuł - najpierw trzeba umieć wspólnie określić, jak miałaby ona ostatecznie wyglądać. Natomiast jedno wiadomo na pewno, ta w obecnym kształcie już się kończy.