Do prostych rozwiązań czasami dochodzi się długo i bardzo krętymi drogami. W przypadku rzezi wołyńskiej dopiero jesteśmy na którymś z początkowych etapów, lecz istnieje szansa, że przejście przez kolejne przyniesie w przyszłości Polsce realne korzyści. To tylko kwestia na ile dojrzałości stać przywódców III RP obecnych oraz przyszłych.

Reklama

Dziś pamięć o ok. 100 tysiącach Polaków (liczba przybliżona, bo ustalono personalia 42 496 ofiar ale według różnych szacunków mogło być ich od 80 tys. do nawet 130 tys.) zamordowanych na całych Kresach przez UPA i zwyczajne bandy, jest niczym cierń. Jeszcze nim 11 lipca nadchodzi rocznica „krwawej niedzieli”, gdy oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii zaczęły wyżynać na Wołyniu polskie wsie, wylewają się pretensje.

Miotanie się rządzących

Formują je środowiska kresowe, potomkowie ofiar, grono polityków na prawo od PiS, sympatyzujący z nimi publicyści i media, a także ci co po prostu nienawidzą Ukraińców (trafia się im okazja, by sobie ulżyć). Zarzuty zawsze są takie same, mianowicie że forma obchodzenia rocznicy nie będzie właściwa, upamiętniania zamordowanych zbyt skromne, a ewentualne żądanie przeprosin sformułowane pod adresem Kijowa nazbyt delikatne. Potem następuje faza miotania się rządzących. Od czasu najazdu Rosji na Ukrainę oscyluje ono pomiędzy chęcią podtrzymywania serdecznych relacji z Wołodymyrem Zełenskim, a udowadnianiem Polakom (a zwłaszcza swemu elektoratowi), że o Wołyniu jak najbardziej pamiętamy. Stąd nieco teatralny gest premiera Morawickiego, który w piątkowy poranek tam, gdzie niegdyś rozciągała się wyrżnięta przez UPA wieś Ostrówka, wbił drewniany krzyż. Gdy jednocześnie prezydent Duda zdaje się brać na siebie rolę „gołębia” (z perspektywy Kijowa) i w upamiętnianie zbrodni ukraińskich nacjonalistów ostatnio niespecjalnie się angażuje.

Reklama

Obok tego - im większa presja skrajnych środowisk na przypominanie o rzezi wołyńskiej, tym te umiarkowane bardziej starają się ten temat ignorować. Zresztą – powiedzmy sobie wprost - niespecjalnie ta rocznica je obchodzi.

Mamy zatem do czynienia w III RP z nieco schizofreniczną sytuacją. Polega ona na tym, że rocznice wymordowania po 1939 r. ok. 3 mln rdzennych Polaków (3 mln obywateli II RP pochodzenia żydowskiemu zostawmy na boku) przez Niemców i sowietów wyglądają zupełnie inaczej niż rzezi wołyńskiej.

Mniejsze emocje

Reklama

Popatrzmy sobie, jak prezentuje się rocznicowe upamiętnianie 30-60 tys. mieszkańców warszawskiej Woli, wymordowanych pod okiem gruppenführera SS Heinricha Reinefartha (posła do Landtagu Szlezwika-Holsztynu w latach 1958–1967). Albo 20 tys. oficerów, policjantów i urzędników rozstrzelanych w Katyniu, lub 80 tys. mieszkańców spacyfikowanych wsi na Kielecczyźnie i Zamojszczyźnie, których rozstrzelali lub spalili żywcem Niemcy. Jest jeszcze ok. 50 tys. polskich: nauczycieli, naukowców, księży, ziemian, polityków, sportowców zamordowanych na polecenie Hitlera w ramach „Intelligenzaktion”. Dorzućmy tu ofiary obozów koncentracyjnych, wywózek na Syberię, etc. Po czym dajmy sobie na moment spokój z samooszukiwaniem się. Śmierć tej masy niewinnych ludzi podczas II wojny światowej budzi obecnie w III RP zupełnie inne, o wiele mniejsze emocje niż, tych zamordowanych równolegle przez Ukraińców na Kresach. Zjawisko samo w sobie warte dostrzeżenia.

Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze Kijów pozostaje bardzo daleki od sztuki prowadzenia polityki historycznej, którą do takiej perfekcji doprowadzili Niemcy. W ich przypadku każde przypomnienie o zbrodniach z czasów okupacji spotyka się ze spokojną reakcją. „Ależ oczywiście, że jesteśmy odpowiedzialni i szczerze żałujemy” – brzmi jasna odpowiedź, kto by nie rządził w Berlinie. Wprawdzie winę zwala się na zaczadzenie nazizmem, powojenna denazyfikacja nie tylko w przypadku gruppenführera Reinefartha poszła słabo, a o wypłacie reparacji wojennych nie ma mowy. Jednak w kwestii gestów w przestrzeni publicznej polska potrzeba oddania sprawiedliwości ofiarom, zostaje przez potomków sprawców zaspokojona. Gdy się rozejrzymy wokoło, to dostrzeżemy, że w Polsce „Intelligenzaktion” nie emocjonuje dziś nawet inteligencji (o ile w ogóle o tej zbrodni jeszcze pamięta).

W przypadku Rosji mam do czynienia z czymś krańcowo odmiennym. Putinowski reżym, choć wielbi Stalina, wypiera się obecnie absolutnie każdego ludobójstwa, a już zwłaszcza tego, popełnionego niegdyś na Polakach. Jednak od strony emocji ma to zerowe znaczenie. Kreml najeżdżając Ukrainę potwierdził, że jest dla III RP śmiertelnie niebezpiecznym wrogiem. Zaś od wroga oddawania sprawiedliwości dawnym ofiarom się nie oczekuje.

Bez wzięcia odpowiedzialności

Co innego w przypadku Ukraińców, którzy od początku wojny otrzymali od Polski tak olbrzymie wsparcie, na jakie tylko III RP było stać. Ten fakt rodzi naturalne pragnienie, żeby dostać coś w zamian. Na krótkiej liście życzeń, obok udziału w zyskach z obudowy, niemal automatycznie znalazła się satysfakcja moralna za rzeź wołyńską. Kłopot w tym, iż wiele wskazuje na to, że ukraińskie elity polityczne do spełnienia tego życzenia nie są wciąż zdolne. Jeśli chce się podejść do nich życzliwie, to można zauważyć kilka przyczyn tego stanu rzeczy. Toczący wojnę o przetrwanie kraj, znajduje się w patriotycznym uniesieniu, a obywatele niespecjalnie mają ochotę usłyszeć od rządzących, że UPA wyżynała 80 lat temu Polaków, tak jak Rosjanie mordowali Ukraińców w Buczy. Na podjęcie takiego, politycznego ryzyka potrzebna jest duża porcja odwagi oraz pewności, iż zbytnio ustępując polskiej stronie nie przekreśli się własnej kariery. Kijów stara się więc wykonywać takie gesty, jak majowe przemówienie w Sejmie, przewodniczącego Rady Najwyższej Ukrainy Rusłana Stefańczuka. Będące wyrażeniem współczucia potomkom ofiar, lecz bez wzięcia na siebie pełnej odpowiedzialności za zbrodnię.

Polska musi się więc liczyć z tym, że w najbliższym czasie dużo więcej od ukraińskich przywódców nie uzyska. Kolejna przyczyna tego jest bardzo prozaiczna. Przyszłość niepodległej Ukrainy wisi na takich niciach, jak amerykańskie cele strategiczne i organizowane przez USA dostawy broni oraz na funduszach z: Unii, MF i Banku Światowego. To co może zaoferować III RP, to ledwie ułamek oferty gigantów, których Wołyń nic a nic nie obchodzi. A skoro tak, to ukraińscy politycy nie muszą brać na siebie ryzyka przepraszania za „krwawą niedzielę” oraz godzić na masowe upamiętnianie u siebie ofiar UPA.

Polityka dojrzałego państwa

W tym miejscu można albo oddać się paroksyzmom oburzenia na niewdzięczność sąsiadów albo spróbować dostrzec, na czym polega polityka dojrzałego państwa. Typowa dla krajów Zachodu ale też liczącej sobie tysiące lat cywilizacji Dalekiego Wschodu. Mianowice z obu tych perspektyw dzielenie świata na dwie kategorie: przyjaciele, z którymi łączy nas miłość oraz godni pogardy, znienawidzeni wrogowie, to szczyty infantylizmu.

Dojrzałe państwa potrafią ze sobą ściśle współpracować w wielu obszarach, w innych zawzięcie konkurować, a w jeszcze innych, toczyć zaciekłą wojnę podjazdową. Włącznie z wrogimi operacjami służb specjalnych i wzajemnym obkładaniem się sankcjami. Przy czym jakoś to nie zrywa kooperacji, ani uniemożliwia podkreślania serdecznej przyjaźni, gdy przyjedzie ku temu potrzeba. Do perfekcji takie współistnienie z innymi nacjami w XIX w. opanowali Brytyjczycy, a w kolejnym stuleciu Amerykanie.

Trwałe okaleczenie intelektualne

W przypadku Polski najwyraźniej fakt, że - od XVII w. nastąpiła całkowita koncentracja na problemach wewnętrznych, a potem utracono niepodległości - zaowocował trwałym okaleczeniem intelektualnym. Przez ostatnie czterysta lat państwa Zachodu doskonaliły sztukę dyplomacji, dyskretnego wpływania na inne rządy, budowania stref wpływów i przychylnych sobie lobby na obcych terytoriach. Tak „miękkimi narzędziami” osiągając cele polityczne.

Na przestrzeni tych czterech stuleci Rzeczpospolita próbowała tak działać przez dwadzieścia lat międzywojnia. I to byłoby na tyle. Po 1989 r. szczyt ambicji polskiej polityki zagranicznej stanowiło wprowadzenie kraju do NATO i Unii Europejskiej. Dopiero teraz niespokojne czasy wymuszają, czy się tego chce czy nie, większą samodzielność. Zaś w parze z tym idzie konieczność dojrzałego kooperowania z Ukrainą. To oznacza nie tylko sojusz ale też konkurowanie, a także nieuchronne spory i konflikty. Przy czym wcale nie muszą one zrywać sojuszu. Wieki wojen i waśni, włącznie z ostrą konkurencją o kolonie, nie przeszkodziły Francji i Wielkiej Brytanii w zawiązaniu Entente cordiale (serdecznego porozumienia), gdy nadeszła taka, historyczna konieczność.

Wystarczy zmienić perspektywę patrzenia, z czarno-białej, dzielącej świat tylko na wrogów i przyjaciół, aby dostrzec kilka prostych rzeczy.

Czeczenie pamięci o rzezi na Wołyniu i całych Kresach oraz jej upamiętnianie (tak jak się upamiętnia innych Polaków zamordowanych podczas II wojny światowej) jest czymś oczywistym. Jesteśmy to winni przodkom. Jednocześnie, nawet jeśli przez długie lata Ukraina będzie odmawiała przyjęcia polskiego punktu widzenia, nie musi to oznaczać katastrofy we wzajemnych relacjach. Budzący emocje konflikt pamięci, nie przekreśla współpracy w innych obszarach. Ostentacyjne pojednanie wcale nie jest tu koniecznością.

Dla dojrzałych państw głównym drogowskazem są ich strategiczne interesy. Niestety słowo „dojrzałych” ma tu kluczowe znaczenie.

Andrzej Krajewski