Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Czwartek 30 kwietnia, drugi dzień Kongresu Europejskiej Partii Ludowej. W hallu pojawiają się Donald Tusk i Lech Wałęsa. Wałęsa demonstracyjnie trze oczy. "Pan ma dobry humor, panie Donaldzie, ale ja będę musiał powiedzieć o stoczniach, więc pan jeszcze zapłacze" - ociera wyimaginowane łzy.
>>> Lechowi Wałęsie ciągle mało Libertasu
Jak powiedział, tak zrobił. Upomniał się o stocznie, co było polemiką z Komisją Europejską, a w jakimś sensie i z rządem oskarżanym przez demonstrantów, którzy w tym czasie wypełniali pobliski plac Defilad, że nie zrobił wszystkiego, aby je uratować. Nie był to słodki cukierek dla polityków Platformy, raczej gorzka pigułka, ale niezbyt dokuczliwa. W końcu czego mogli się spodziewać po człowieku, który w 2007 r. obwieścił: "Popieram PSL, ale zagłosuję na Platformę".
Szczeny nam opadły
Potem było już tylko gorzej. Wałęsa napomknął Tuskowi i Grzegorzowi Schetynie, że wybiera się do Rzymu na jakąś imprezę związaną z Libertasem. Nie wzbudziło to ekscytacji. "Dopiero jak go zobaczyliśmy, szczeny nam opadły" - opowiada polityk Platformy. "Myśleliśmy, że jedzie na jakąś sesję naukową, a jeśli już na zjazd polityczny, to wygłosi tam płomienną mowę za traktatem lizbońskim. A tu taki szok".
Wałęsa wygłosił przemówienie, w którym niby polemizował z partią Declana Ganleya, lecz równocześnie ją chwalił. Po powrocie został oskarżony przez różnych polityków i komentatorów, a najdobitniej przez europosła PiS Ryszarda Czarneckiego o to, że zrobił to dla pieniędzy. Nie prostował tego zarzutu, wyśmiewał nawet padającą sumę 50 tys. euro jako zbyt małą. W rzeczywistości zdaniem polskich działaczy Libertasu wziął aż 100 tys. A jednak nadal nie odcinał się wyraźnie od partii Ganleya, pozwalając każdemu interpretować tę wizytę na swoją modłę. Politycy PO raz gromko się oburzali, raz bagatelizowali sprawę, Donald Tusk powiedział w programie Tomasza Lisa o "wpadce".
>>> Libertas chce zawłaszczyć "Solidarność"
Ale już szara eminencja polskiego Libertasu, dawny lider LPR Roman Giertych, snuł w wywiadzie z DZIENNIKIEM wizję pozyskania Wałęsy dla ruchu na rzecz "demokratyzacji Europy" (tak opisują swój program eurosceptycy stawiający na Ganleya) i podawał racjonalne przyczyny, dla których były prezydent mógłby się na taki ruch zdecydować. Jest on z natury rzeczy prawicowy, katolicki, ludowy, i gdyby nie stara waśń z Kaczyńskimi, pewnie dogadałby się z PiS. A publikacja książki Cenckiewicza i Gontarczyka paradoksalnie uwalnia go od dalszej szamotaniny w obronie własnego dobrego imienia. Zdaniem Giertycha związki eksprezydenta z "salonem", czyli Platformą, "Gazetą Wyborczą" , euroentuzjastami, opierały się tylko na nadziei na ukrycie pod korcem historii "Bolka".
Ostateczne rozstanie
Czy tak jest w istocie? Nie do końca. Przecież sprawa "Bolka" nadal ciąży nad obecnymi relacjami Wałęsy z platformerskim rządem. Tak naprawdę bowiem były prezydent zadał Tuskowi mocniejszy cios już dużo wcześniej, oznajmiając mu w nieprzyjemnych rozmowach telefonicznych, że nie pojawi się na obchodach 4 czerwca.
Przenosząc uroczystości z Gdańska do Krakowa, premier nie tylko ustępuje przed wyolbrzymionymi groźbami radykalnych związkowców, ale też próbuje zatrzeć wrażenie tej potencjalnej porażki. Ludzie Platformy wciąż są pod wrażeniem ekscytacji zagranicznych gości: premierów, liderów partii, ministrów, którzy denerwowali się, czy historyczny lider "Solidarności" pojawi się drugiego dnia w Pałacu Kultury. "Każdy chciał uścisnąć mu rękę, zrobić sobie z nim fotkę" - opowiada bliski doradca Tuska. Odmawiając pojawienia się u boku premiera 4 czerwca, w ten jeden szczególny dzień, Lech Wałęsa z premedytacją obniża rangę tego wydarzenia.
>>> Giertych: Wałęsa może poprowadzić Libertas
Obniża, podając motywy, które podobno wstrząsnęły Tuskiem. Wiele razy powtarzał on różnym gremiom, że Wałęsa byłby zadowolony, gdyby rozstrzelano Kurtykę i spalono książki Cenckiewicza i Zyzaka. To oczywiście retoryka, ale realne żądania historycznego lidera "S": specjalne zaświadczenie prokuratora, że nie był "Bolkiem" czy dymisja Janusza Kurtyki z funkcji prezesa IPN, niewiele odbiegają swoim radykalizmem od tych fantazji.
W efekcie doszło do zerwania, choć nikt go nie zadekretował. A przecież Platforma, powodowana już to wiarą w pożytki narodowe, już to partyjne z tego symbolu, zainwestowała sporo w "Lecha". Wbrew doświadczeniom tych, którzy byli jego partnerami wcześniej - od Geremka po Kaczyńskich.
Mamy prawo do żalu
W październiku ubiegłego roku po interwencji premiera Lech Wałęsa, który ze względu na brak znajomości angielskiego nie był brany pod uwagę przy tworzeniu Rady Mędrców, otrzymał on ostatecznie zaproszenie do tego szacownego grona. Tusk dbał jednocześnie o obronę legendy byłego przywódcy "S" w kraju. Ilekroć pod adresem Wałęsy padały zarzuty dotyczące przeszłości, szef rządu zupełnie spontanicznie, jak opowiadają jego współpracownicy, czuł się w obowiązku stanąć w jego obronie. "Jesteśmy tu po to, by Lech Wałęsa nigdy nie był sam. Drogi Lechu, byłeś, jesteś i pozostaniesz wielkim bohaterem naszej narodowej legendy. Koniec. Kropka" - po tych słowach premiera wypowiedzianych w grudniu na uroczystości 25. jubileuszu przyznania Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla byłemu prezydentowi z oczu pociekły łzy wzruszenia.
>>> Czarnecki: Wałęsa popełnił samobójstwo
Ale Wałęsa często był widywany, jak roni łzy, co nie znaczy, że zyskał opinię człowieka sentymentalnego. Przeciwnie, nieliczne osobiste kontakty z liderami PO nie stały się przez to serdeczne. Jak wobec wszystkich innych, najbardziej znany gdańszczanin odgrywał rolę monarchy wymieniającego zdawkowe grzeczności, a często nieprzyjemnego. Teraz politycy Platformy z trudem ukrywają rozżalenie. "Zawdzięczamy mu cokolwiek, ale i on zawdzięcza trochę nam, broniliśmy go, dawaliśmy osłonę" - wylicza z rozgoryczeniem jeden z najważniejszych parlamentarzystów PO. "Dziś mamy prawo do żalu" - dodaje. Po wahaniu prosi, aby nie cytować go z nazwiska.
Dziwaczność i przypadkowość tego rozstania jest tak wielka, że jeden z architektów kampanii PiS przekonywał autorów tego tekstu, iż wyprawa Wałęsy do Rzymu to prowokacja Platformy, która chce "podpompować" Libertas po to, aby osłabić partię Kaczyńskiego. Gdyby istniał taki spisek, czołowi platformersi musieliby dobrze udawać. Nie tylko złość na Wałęsę, ale i zaniepokojenie wobec dalszych jego ruchów. Na przykład wobec tego najbliższego - decyzji zbojkotowania obchodów 20-lecia zwycięstwa nad komunizmem.
Drobne interesy z Wałęsą
Jeśli ludzie Platformy czymś się pocieszają, to tylko miałkością "buntu Wałęsy", który nie może ich zdaniem przybrać charakteru zorganizowanej akcji politycznej. "On wróci do nas prędzej czy później, bo ma do załatwienia drobne interesy, w których partnerem jesteśmy my" - przekonuje pomorski parlamentarzysta PO. Jakie to interesy? Ostatnio na przykład Wałęsa uzyskał w Ministerstwie Edukacji dotację do swojej autobiograficznej książki "Droga do prawdy" wydanej przez Świat Książki.
>>> Wałęsa: Biorę pieniądze za pracę
Wykazał się też dużą zręcznością, broniąc rodzinnych interesów w polityce. Syn Wałęsy Jarosław, od kilku lat parlamentarzysta PO, miał początkowo nie dostać miejsca na pomorskiej liście Platformy do europarlamentu. Jeszcze 26 marca po popołudniu, kiedy liderzy zasiadali do ostatecznego układania kolejności nazwisk, tego najsłynniejszego tam nie było. Tymczasem Wałęsa już rano w Radiu RMF FM przystąpił do ataku, strofując Platformę za umieszczenie w gronie swoich kandydatów Mariana Krzaklewskiego. Skoro nie poskutkowało, wieczorem w "Kropce nad i" w TVN 24 sięgnął po groźby. "Jeszcze popieram PO, ale coraz mniej, jak będzie robić takie numery, to się wycofam" - stwierdził. "Nie było wyjścia. Późnym wieczorem dopisaliśmy go. I jak ręką odjął. Słyszeli państwo, żeby potem krytykował nasze listy?" - tłumaczy polityk Platformy.
Nie wszystkie kaprysy byłego prezydenta były zaspokajane. Miejsc na liście PO nie uzyskał Piotr Gulczyński, szef Instytutu Wałęsy, choć żądał wystawienia go w Krakowie, tłumacząc, że "to piękne miasto". Ale ustępstwo wobec prezydenckiego syna było dla partyjnego establishmentu ryzykowne. Kandyduje on z ostatniego miejsca i może dostać dzięki nazwisku wiele głosów. Gdyby popularny marszałek województwa pomorskiego Jan Kozłowski przeskoczył na dokładkę pierwszego na liście Janusza Lewandowskiego, ten ceniony europoseł mógłby się nie dostać.
W opinii ludzi PO relacje z Wałęsą sprowadzają się właśnie do takich targów. I co prawda platformersi ani chcą, ani mogą przynieść mu głowę prezesa Kurtyki, ale i w sprawie "Bolka" mają wobec niego trochę atutów. Rusza właśnie IPN-owskie śledztwo w sprawie ogołocenia teczki tego najsłynniejszego chyba peerelowskiego agenta, do czego doszło w Pałacu Prezydenckim za czasów Wałęsy. Zapewne będzie trwało długo. Może dłużej niż kadencja obecnego prezesa Instytutu. W ostatecznym rozrachunku to Platforma zdecyduje o obsadzie jego następcy.
>>> Szef Libertas: Z Rydzykiem się nie spotkam
Gdyby przyjąć, że interesy Wałęsy są tak małe, jego odrzucenie parasola Platformy sprowadzałoby się trochę do zemsty za brak ochrony w sprawie "Bolka", a trochę do małych transakcji, z którymi Wałęsa, jak widać, nie ma i tak większych trudności. Możliwe więc, że jego apetyty wzrosły i chce postraszyć ewentualnych kontrahentów. "Kolejną książkę każe sfinansować w nakładzie miliona egzemplarzy - śmieje się pomorski poseł PO. I zaraz się pociesza" - przy Wałęsie nie ma już żadnych politycznie wyrobionych postaci. Są przypadkowi urzędnicy w stylu Gulczyńskiego. Z nimi były prezydent nie zrobi polityki, choćby chciał.
Wiedział, o co gra
Kłopot polega na tym, że w jego wierzgnięciu można się też doszukać głębszego motywu politycznego. Niezbyt klarowanego, ale jednak... A już na pewno nie było tak, że były prezydent jechał do Rzymu wyłącznie w pogoni za kasą.
Declan Ganley spotkał się z nim w lutym. I choć od początku przypadli sobie do gustu, wówczas pomysł zaproszenia byłego prezydenta do Rzymu, jak przyznaje Piotr Gulczyński, sformułowany nie został. Jeśli nie wtedy, to kiedy? I przez kogo?
>>> Do Ganleya pojechał Wałęsa czy Bolek?
Poszlaki świadczą o tym, że partnerem Wałęsy był Roman Giertych i inni politycy z polskiego Libertasu, a jako pośrednik wystąpił były minister rolnictwa i lider nieistniejącego Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego Artur Balazs. Pytany o to przyznaje tylko: "Kilka razy spotykałem się z Ganleyem. Rozmawiałem też z Wałęsą".
Ten bogaty rolnik z Wolina, zręczny gracz i negocjator ma na pieńku z Tuskiem, który wypchnął niegdyś jego środowisko z Platformy. To on pozyskał dla Libertasu senatora Krzysztofa Zarembę. Jeśli Wałęsa negocjował poprzez Balazsa z polskimi środowiskami eurosceptycznymi, doskonale wiedział, o co toczy się gra. W rozmowach padały argumenty polityczne, sugestie, wręcz obietnice. On świetnie rozumiał, kogo wesprze, a komu zaszkodzi. Teza o komercyjnym charakterze wyprawy upada, nawet jeśli 100 tys. euro to suma nie do pogardzenia.
Oczywiście sam Giertych i Balazs z pewnością by Wałęsie jako partnerzy nie wystarczyli. W tle musiał być Ganley. Dawni LPR-owcy opowiadają triumfalnie, jak to ten lider Libertasu spadł im z nieba również i w tej sprawie. "My byśmy do Wałęsy nie dotarli, a on jako irlandzki milioner był poza polskimi sporami, niuansami. Postawił sobie za cel pozyskać w każdym kraju choć jedną historyczną ikonę. W Polsce udało mu się z Wałęsą" - opowiada jeden z szefów polskiego Libertasu.
>>> Były szef MSZ: Pieniądze skusiły Wałęsę?
Nie wiemy, czego oczekuje Wałęsa po tym dziwnym sojuszu. Może, jak spekuluje jeden z narodowych polityków, wyłącznie wyjścia poza spektrum samej tylko Platformy, poczucia, że ma dostęp do różnych środowisk - poza Kaczyńskimi. Tak uprawiał Wałęsa politykę na początku lat 90., gdy szukał najbardziej egzotycznych sojuszników - od liberała Andrzeja Olechowskiego po narodowca Jana Łopuszańskiego. Żadnego z tych sojuszów nie kwitował, z każdego korzystał i bezceremonialnie porzucał.
Powrót do korzeni
Możliwe też, że Wałęsa idzie dalej. Że szuka kolejnej nogi do jakiegoś ruchu politycznego, który wypromowałby go na powrót na czynnego lidera, może nawet na kandydata na prezydenta. Środowiska eurosceptyczne są słabe, ale możliwe, że Wałęsa patrzy na politykę kategoriami lat 90., kiedy partie nie do końca się wykrystalizowały i można było składać je i dzielić jak puzzle. Ludzie Libertasu gotowi byliby pójść bardzo daleko w dowartościowaniu Wałęsy. "Gdyby tylko zechciał, zrobilibyśmy go kandydatem na prezydenta, liderem, czym tylko by chciał" - mówi wpływowy człowiek związany z tą formacją.
Możliwe wreszcie, że w uwadze Giertycha o ludowej naturze Wałęsy jest nutka prawdy. W ostatnich latach zajęty obsesyjną walką z etykietką "Bolka", gotów był się sprzymierzyć nawet z Kwaśniewskim. Ale gdy Wałesa przyszedł do Pałacu Kultury, premier Szwecji dziwił się bardzo: jak to, legenda jest w środku, a jego ludzie dymią na zewnątrz (myślał o związkowcach z "Solidarności"). Wałęsa usłyszał i zapamiętał.
>>> Frasyniuk: Wałęsa ma chłopski umysł
Wyliniały, zepsuty zamożnością, a trochę i zmęczony, poczuł się jednak w obowiązku wystąpić jako rzecznik stoczniowców. Nie układa się to w spójny program. Ale możliwe, że jest w tym trochę autentyzmu, jakieś przywołanie własnych korzeni. Był przecież liderem kontestacji nie tylko w roku 1980, ale też w 1990, kiedy skrzyknął bardzo różne siły - prawicowe, populistyczne, socjalne - pod swoim sztandarem.
Dziś byłby jako lider takiej kontestacji zawodnikiem trudnym do natychmiastowego pokonania. Kampania wychwalania go pod niebiosy na przekór Cenckiewiczowi i Kaczyńskim, zapewniła mu, wbrew wszelkim głupstwom, które nieraz wygadywał, solidne wskaźniki zaufania Polaków. A mainstreamowym komentatorom trudno byłoby raz jeszcze ogłosić, że Wałęsa znów oszalał. Przez ostatnie lata to właśnie oni polerowali pracowicie jego posągi.
Pamiętajcie o śrubokręcie
Nie wiadomo, który Wałęsa jest dziś prawdziwszy. Żywa legenda, ale i drobny geszefciarz z narzekań polityków PO, czy nieożywiony, nie do końca świadom swojej siły golem z marzeń eurosceptyków. Zapewne nie wie tego on sam. Zawsze improwizował, wykonywał kolejne ruchy na ślepo, częściej niszcząc, potęgując chaos, niż budując. Jego ewentualny przypływ fantazji musiałby się zderzyć z logiką obecnego życia politycznego, opartego na potężnych zbiurokratyzowanych strukturach partyjnych, które mają już swoich liderów, struktury, pieniądze. I z własną naturą wyrachowaną, by nie rzec interesowną. Czy potrzebne mu jest ryzyko, kolejna awantura?
Ma jednak dopiero 66 lat i wątpliwe, aby chciał się dać wsadzić na pomnik. Już dokonał jednego - psuje dalekosiężne kalkulacje Tuska. Ten bagatelizuje sprawę, ale w gronie współpracowników przyznaje, że musi zrezygnować z pomysłu wykorzystania Wałęsy jako jednego z ważnych elementów własnej kampanii prezydenckiej.
>>> Wałęsa: Jestem chciwym człowiekiem
"Jest nieprzewidywalny, wejdzie do komitetu wyborczego Donalda, a w połowie kampanii ogłosi, że popiera kogoś innego" - tłumaczy współpracownik Tuska. Rozstanie jest więc przesądzone, chociaż... Tak naprawdę emocjonalny premier podobno ciągle się łudzi, że stosunki z byłym prezydentem wrócą jeszcze do normy.
Można by mu zadedykować anegdotę. W 1995 r. prezydent Wałęsa spotkał się z grupą liderów prawicowych partii, które chciały go poprzeć przeciw Kwaśniewskiemu, ale miały estetyczne opory: w końcu wszystkich po kolei okpił i wykorzystał, a przy tym miał już wtedy kłopoty z wytłumaczeniem historii "Bolka" i dziwny pociąg do dawnych esbeków. "Panie prezydencie, może byśmy podpisali umowę" - zaproponował nienagannie inteligencki Czesław Bielecki z Ruchu Stu. "Dawaj, podpisujemy" - odkrzyknął Wałęsa i wyciągnął z kieszeni prezydenckiej marynarki... najprawdziwszy śrubokręt.
No właśnie.