Piąta zmiana polskich wojsk w Afganistanie, która przejęła obowiązki swoich poprzedników, będzie osłaniać sierpniowe wybory prezydenckie. Nie jest to jednak jej jedyne zadanie. Wojsko przetestuje pod Hindukuszem rozwiązania, które zostaną zastosowane w kraju. Afganistan nie będzie już typową misją zagraniczną, ale poligonem doświadczalnym. Świadomie kształtujemy naszą misję tak, by trenować wojsko przed przyszłą wojną w obronie Polski.

Reklama

Silne państwa zawsze traktują operacje wojskowe jako sprawdzian swoich armii. Testują na nich nowe typy uzbrojenia, amunicję, taktykę, systemy łączności, dowodzenia. Dla Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, a nawet osłabionej Rosji misje militarne oraz wojny to poligon i - na ogół - dobry interes. Polska natomiast wysyłała wojska za granicę, kierując się wyłącznie potrzebami politycznymi albo zobowiązaniami międzynarodowymi. Jeśli podczas misji czegoś się uczyliśmy, działo się to niejako przypadkiem. Nigdy testowanie armii nie było jednym z głównych celów operacji, także w wypadku najbardziej pouczających dla nas wojen w Iraku i Afganistanie. Jeszcze gorzej sprawy miały się, jeśli chodzi o interesy ekonomiczne. Przebąkiwano o nich przy okazji interwencji w Iraku, ale jakoś wszyscy zadowolili się konstatacją, że wprawdzie niewiele na niej zarobiliśmy, ale przynajmniej pokazaliśmy się jako wierny i sprawdzony sojusznik Stanów Zjednoczonych.

Tak nie toczy się wojen. Wysyłanie w imieniu państwa ludzi w rejon walk, gdzie mogą zostać okaleczeni lub zabici, musi być poprzedzone kalkulacją zysków i strat. Mówiąc otwarcie - wojna powinna się opłacać. Politycy muszą mieć w ręku argumenty, gdy padnie pytanie, czy śmierć żołnierzy, których posłali w bój, miała sens?

Wojskowy dom wczasowy

Sztandarowym przykładem wysyłania wojsk po nic stały się nasze kontyngenty w ramach ONZ. Konia z rzędem temu, kto pamięta, że ciągle trzymamy żołnierzy na wzgórzach Golan, gdzie oddzielają posterunki syryjskie i izraelskie. Zaraz po upadku komunizmu można było jeszcze dopatrzyć się w misjach jakiegoś sensu. Nasi dowódcy otrzaskiwali się z międzynarodowym otoczeniem, używali języka angielskiego, poznawali zachodnie procedury. Doświadczenia te przydały się podczas przygotowań do członkostwa w NATO. Jednak w zakresie rzemiosła wojennego misje ONZ nie wzniosły nic. Może poza biegłością w rozminowywaniu. Polscy saperzy weszli nawet do światowej czołówki.

Reklama

Bezcelowość udziału w operacjach Narodów Zjednoczonych biła w oczy na południu Libanu, gdzie stacjonujemy w ramach sił UNIFIL. Rok 2006, lipiec. Izrael atakuje na lądzie, z powietrza i morza milicje Hezbollahu. Tony bomb dewastują wioski, drogi, mosty, ujęcia wody. Kompania Wojska Polskiego stojąca w Tibninie znalazła się w środku piekła. Relacjonowałem wówczas ten konflikt. Dojechałem do Polaków pierwszego dnia rozejmu. Kilku naszych żołnierzy biegało dla rozgrzewki wokół placu apelowego. Nic dziwnego, dwa tygodnie dzień i noc siedzieli w schronach, nie wystawiając głów na zewnątrz. Izraelczycy kilkukrotnie trafili nawet nasz obóz. Z premedytacją. Żołnierze pokazywali resztki rakiety z żyroskopem, a zatem kierowanej. UNIFIL ograniczył się do nieśmiałych protestów. A przecież siły Organizacji Narodów Zjednoczonych były tam, by stabilizować południe Libanu. Tymczasem zarówno Izraelczycy, jak i Hezbollah czynili, co chcieli, nie przejmując się błękitnymi hełmami. Polski dowódca z Tibninu opowiadał, jak podczas ostrzału jechał z konwojem przez Kanę. Przy drodze stała dziewczynka trzymającą w górze kikut ręki odrąbanej przez izraelski pocisk. Patrzyła na polskie samochody. Nie zatrzymał pojazdów. Nie było rozkazu. Musiał chronić swoich podwładnych. Nasz mandat nie obejmował ratowania rannych dziewczynek. Trudno winić tego pułkownika, kompetentnego, wrażliwego oficera. Pewnie w innych okolicznościach przyniósłby chlubę naszej armii. Trudno winić polskich żołnierzy, miłośników życia schronowego. Wysłano ich na taką misję. Nie dano im prawa do niczego innego jak tylko ratowanie samych siebie.

Rok 2009, kwiecień. Nakura, główna baza UNIFIL w Libanie. Minister obrony Bogdan Klich ogłasza koniec misji w Libanie. W październiku ostatnia zmiana polskiego kontyngentu opuszcza ten kraj. - Nie przynieśliście nam tutaj wstydu - mówił. W 2006 r. też nie? Nieopodal placu apelowego szumi Morze Śródziemne. Ciepło. Ożywczy wiatr od wody. Po apelu kilku żołnierzy siedzi na ławeczkach w cieniu, palą papierosy. Wokół wiosenne kwiaty. WDW, Wojskowy Dom Wczasowy, jak tu mówią. Co to ma jednak wspólnego z operacjami militarnymi? Czego uczy żołnierzy?

Reklama

Na wzgórzach Golan nieco gorzej. Nie ma ożywczej bryzy od Morza Śródziemnego. Ba, bywa nawet groźnie. Syryjczycy od czasu do czasu podkładają miny na trasie polskich patroli. Na wszelki wypadek nie zakopują ich, by żołnierze zauważyli zagrożenie. Inaczej ktoś mógłby zginąć, a przecież nie o czyjąś śmierć chodzi. Golan to nie ta sama klasa co Nakura. Tamtejszy WDW ma przynajmniej dwie gwiazdki mniej. Są jednak pewne zalety: złoto. W Damaszku obserwowałem naszych oficerów (w mundurach) zajadle targujących się o cenę precjozów. Nie kupowali pojedynczych sztuk dla żon, córek czy kochanek, lecz całe garście. Na handel. Słyszę ostatnio, że biznes nie idzie już tak dobrze. Niekorzystne różnice kursowe - tłumaczył młody oficer. Dobrze, że wycofujemy naszą armię także z Golanu. Nawet zarobić tam nie sposób.

Polska likwiduje misje ONZ w Libanie i Syrii, do końca roku wycofujemy się z Czadu, gdzie staliśmy najpierw w ramach sił Unii Europejskiej, a obecnie Narodów Zjednoczonych. Na niedawnym spotkaniu ministrowie obrony państw NATO zdecydowali też o zmniejszeniu liczby żołnierzy w Kosowie. Ograniczamy zatem nasze siły i w tej serbskiej prowincji, która nieopatrznie ogłosiła niepodległość.

Nie jest to jednak odwrót. Przeciwnie, Polska koncentruje siły, by nasza obecność na misjach zagranicznych była skuteczniejsza. Uderzenie idzie teraz w Afganistan. Polski kontyngent w tym kraju będzie nam wizytówką, narzędziem polityki zagranicznej, a także strukturalnym eksperymentem przed ogłoszoną przez Ministerstwo Obrony Narodowej reorganizacją Wojska Polskiego.

Początkowo polska interwencja w Afganistanie jawiła się jako przedsięwzięcie równie nieprzemyślane jak operacja w Iraku. Wojsko i tu, i tu spisało się znakomicie, ale wiele politycznego i strategicznego sensu w tym nie było.

Podstawą naszego zaangażowania na szerszą skalę stała się decyzja NATO na szczycie w Rydze w 2006 r. o przejęciu przez Pakt odpowiedzialności za całe terytorium Afganistanu, choć byliśmy w tym kraju już wcześniej. Posłaliśmy wojska pod amerykańską komendę i rozproszyliśmy je w kilku prowincjach. Największe siły znalazły się w Paktice, mniejsze w Gardez, Ghazni, GROM w Kandaharze, a dowództwo w Bagram. Ta część interwencji zakończyła się procesem kilku polskich żołnierzy oskarżonych o zbrodnię wojenną. Trudno o bardziej symboliczne podsumowanie.

Sytuacja zaczęła się zmieniać, kiedy w listopadzie ubiegłego roku przejęliśmy prowincję Ghazni. Po pierwsze sami odpowiadamy teraz za nasze działania i dowodzenie, po drugie zwiększamy skoncentrowane w jednym miejscu siły do poziomu brygady wspartej przez posiłki z Mongolii.

Operacja w Ghazni daje okazję do przetestowania użycia śmigłowców oraz samolotów bezzałogowych, łączności. Głównie jednak do reorganizacji całych sił lądowych Wojska Polskiego w mniejsze, ale bardziej mobilne jednostki. MON chce docelowo skupić armię w kilkunastu garnizonach. Przede wszystkim jednak zwiększyć zdolność sił zbrojnych do szybkiego przemieszczania się na zagrożone odcinki. Brygada afgańska jest modelowym przykładem idealnego oddziału przyszłości. Koniec z wysyłaniem pod Hindukusz pospolitego ruszenia z kilku, a nawet kilkunastu jednostek. Teraz żołnierzy do kolejnych kontyngentów będą wystawiały konkretne oddziały. Jeden po drugim. W ten sposób przez afgański poligon może przejść nawet większość naszych sił zbrojnych. Nauczą się tam działania w warunkach realnego zagrożenia. Doświadczenia afgańskie będą też miały zasadnicze znaczenie dla dwóch z kilku priorytetowych programów zbrojeniowych - zakupu śmigłowców i samolotów bezzałogowych.

Do niedawna z ust poprzednich, ale też obecnych władz słyszeliśmy tylko o wypełnianiu obowiązku w ramach NATO, wspieraniu naszego sojusznika Stanów Zjednoczonych, solidarności w walce z terroryzmem. Brzmi to podniośle, ale trudno uznać taką argumentację za wystarczające uzasadnienie zaangażowania w Afganistanie. Teraz odpowiedź na pytanie: po co tam jesteśmy jest bardziej wiarygodna. Aby przetestować w warunkach bojowych jak najwięcej jednostek. Przygotować je do przyszłej wojny w obronie kraju. Egoistyczne myślenie, ktoś powie. Niekoniecznie. Co jest złego w łączeniu testowania armii z wypełnianiem obowiązków sojuszniczych i pomaganiem Afgańczykom w budowaniu państwa? Nareszcie widać w tej misji jakiś sens.