Pamięta pan swój pierwszy wyjazd karetkę? Czy to jest to wezwanie, które się zapamiętuje, czy jednak to, które wyrzuca z pamięci?

Pamiętam jakieś pierwsze wyjazdy podczas studiów, jeszcze na praktykach, ale przyznaję się bez bicia, że po ośmiu latach pracy w ochronie zdrowia i prawie pięciu jako ratownik medyczny. Ktoś pewnie pomyśli sobie, że nie pamiętając tych wyjazdów podchodzę olewczo, do tych, których wtedy ratowałem, ale tak nie jest. Podczas naszych wyjazdów dzieje się bardzo dużo, mój mózg ma ograniczoną możliwość przywoływania takich informacji, że najzwyczajniej w świecie pamiętam jakieś pojedyncze przypadki, ale ani one nie były pierwsze, ani szczególnie jakby to powiedzieć - filmowe.

Reklama

No to może skoro nie jeden konkretny przypadek, to może pamięta pan jakieś zdarzenia, sytuacje, kadry z tych wyjazdów?

Pamiętam, że podczas jednego z wyjazdów okazało się, że w karetce nie mamy hamulców. To jest coś, co mi utkwiło w głowie. Pamiętam pierwszą resuscytację, w której brałem udział, ale to też działo się, gdy jeszcze studiowałem.

Nie przeżywa się tych emocji, nie trawi? W telewizyjnych serialach takich, jak "Na sygnale", czy "Na dobre i na złe" lekarze i ratownicy pogotowia często wraz z pacjentami przeżywają ich rozterki, emocje, smutki, troski. Jakie są te pierwsze odczucia, uczucia, chociażby podczas wykonywania takiej resuscytacji. One są czy nastawia się w stu procentach na coś w rodzaju mechanicznego działania?

Reklama

To jest nasza praca, więc jak jedziemy, przynajmniej ja mam takie odczucia, bo moi koledzy i koleżanki mogą mieć inne, jeśli ja działam, to nie przeżywam niczego innego poza takim właśnie jak to pani określiła "mechanicznym działaniem". Dopiero w momencie, kiedy wszystko zostało już zrobione, czyli pacjent jest zaintubowany, oddycha za niego respirator, ktoś prowadzi uciśnięcia klatki piersiowej, defibrylator jest podłączony, jest założone jedno, drugie wkłucie, to wtedy gdzieś tam jest przestrzeń na zastanowienie się, co się właśnie zadziało, jak ta akcja ratunkowa nam poszła.

Trwa ładowanie wpisu

Reklama

Nam się przede wszystkim płaci za skuteczność, przynajmniej ja mam takie podejście i na tym się skupiamy. To też jest trochę tak, że z perspektywy człowieka, który pracuje w systemie ochrony zdrowia, to nie resuscytacje czy wypadki są takie najbardziej traumatogenne. Oczywiście gdybym powiedział, że to nie robi na mnie żadnego wrażenia, to bym skłamał, ale to też nie jest tak, że to, co dzieje się podczas wyjazdów, śni mi się po nocach. Przykładowo jakiś czas temu ratowaliśmy ludzi, których samochód dachował, miałem to w głowie, ale po dwóch dniach wyparłem. Ten wypadek został zastąpiony kolejnym, innym zdarzeniem.

Na kursach pierwszej pomocy, które prowadzę, zawsze tłumaczę, że resuscytacja na manekinach, z użyciem fantomów jest miła, fajna i przyjemna, a w rzeczywistości nigdy taka nie będzie. Zawsze pojawią się silne emocje, strach, niepewność w działaniu, ale najważniejsze jest, by mimo tej adrenaliny, jaka w momencie takiej sytuacji się pojawia, zachować spokój. Zawsze powtarzam, że strach ma przede wszystkim duże oczy. Boimy się tylko tego, czego nie znamy, a kiedy to poznamy, to te emocje i tak będą, ale raczej łatwiej nam będzie nad nimi zapanować.

Skoro ma pan kursantów chętnych do nauki udzielania pierwszej pomocy, to chyba znak, że zmienia się nasze myślenie, że nie boimy się pomagać, chcemy wiedzieć, jak to zrobić?

Mogę wypowiadać się z perspektywy ostatnich ośmiu lat, gdy siedzę w systemie ochrony zdrowia. Rzeczywiście widzę zmiany na lepsze. O wiele częściej dojeżdżamy do osób z zatrzymaniem krążenia, którym świadkowie uciskają klatkę piersiową. Częściej jest tak, że przyjeżdżamy na miejsce wypadku samochodowego i ktoś już wziął sprawy w swoje ręce i zrobił cokolwiek. O wiele łatwiej jest się też dogadać z rodzinami, gdy karetka zostaje wezwana do starszej, schorowanej osoby, to dokumenty i leki są przygotowane, bliscy wiedzą, co przyjmuje i na co choruje dana osoba. Ale podkreślę to zdarza się częściej, ale nie znaczy, że zawsze. Jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Mamy przed sobą dekady ciężkiej pracy przede wszystkim w uświadamianiu ludzi, co robić, jak robić. Tu głównie chodzi o świadomość.

Kiedy pięć razy w ciągu miesiąca mam wyjazd do trudnej sytuacji, w której złe oznaczenie domu sprawiło, że przyjechaliśmy kilka minut później, to w sieci kolejny raz głośno o tym mówię - mówi Yanek Świtała. / Materiały prasowe

Wspomniał pan, że czasem te emocje pojawiają się po akcji ratunkowej. Jakie one są i jak pan sobie z nimi radzi?

Emocje są cały czas, tylko ja im nie daję dojść do głosu.

To, jakie one są i w związku z jakimi sytuacjami się pojawiają?

Z pewnością najgorszym uczuciem, jakie towarzyszy wszystkim medykom, jest to, że być może ktoś inny zrobiłby coś lepiej, albo że można coś było zrobić lepiej. Bardzo się staram, by na każdej akcji ratunkowej dać z siebie 110 proc. Zdarza się, że gdy wracam do domu, analizuję jakąś sytuację. Myślę sobie: "Kurczę, to można było zrobić inaczej, można było spróbować w ten sposób, czy inny sposób, ale szybko wskakuję w tryb, że przecież podjąłem najlepsze decyzje, zrobiłem wszystko tak, jak się dało”. Oczywiście, czasami wracam do domu z ciężką głową, z poczuciem niesprawiedliwości czy bezsilności wobec całego świata. To też jest część naszej pracy. Pozostaje odpowiedzieć sobie na pytanie: "Jak człowiek sobie te emocje układa i co z nimi robi?” Ja staram się je przekuwać w energię do działania.

Kiedy pięć razy w ciągu miesiąca mam wyjazd do trudnej sytuacji, w której złe oznaczenie domu sprawiło, że przyjechaliśmy kilka minut później, to w sieci kolejny raz głośno o tym mówię. Zresztą, ta książka "Halo, Pogotowie?" to nie jest typowy podręcznik. To nie jest książka, która wymaga od kogoś nauczenia się tabelek, tylko w formie takiej trochę opowieści przeprowadza przez różne sytuacje. Jest w niej wiele uproszczeń. Na podstawie swoich doświadczeń z pracy, na podstawie doświadczeń rodzin, pacjentów czy świadków zdarzeń, przy których byłem, staram się wyciągnąć swoje własne wnioski, oprzeć je o wytyczne międzynarodowych towarzystw i opowiedzieć o wszystkim, co warto zrobić, gdy znajdziemy się w takiej wymagającej ratowania ludzkiego życia sytuacji. Nie jest też tak, że ktoś po przeczytaniu tej książki automatycznie nabywa tej umiejętności i nie musi iść na kurs. Ona ma zachęcać, by się tym, co można zrobić zainteresować.

Jakie wyjazdy są najtrudniejsze? Do kogo?

Do dzieci. Te wyjazdy są najtrudniejsze z wielu powodów. Po pierwsze - obciążenia psychicznego, po drugie, bo dzieci są bardzo rzadko naszymi pacjentami, po trzecie dziecko to nie jest "mały dorosły", więc trochę inaczej się do niego podchodzi. Czasami trzeba iść na kompromisy, na które nie poszlibyśmy u pacjentów dorosłych. To też jest tak, że my z pacjentami dorosłymi, z racji praktyki, radzimy sobie lepiej. Owszem część z nas pracowała na oddziałach pediatrycznych, niektórzy mają doświadczenie w pracy z małymi pacjentami, ale nie wszyscy.

Co to za kompromisy?

Prosty przykład - jedziemy do dziecka, które się dusi. Dostało część leków wziewnie. Chciałbym mu podać część leków dożylnie, muszę mu założyć wenflon, ale dziecko jest przytomne i kiedy próbuję to zrobić naprawdę spokojnie, to widzę, że ono z powodu wcześniejszych, traumatycznych spotkań ze ochroną zdrowia, na widok wenflonu zaczyna się jeszcze bardziej dusić, zaczyna szybciej oddychać. Mimo, że nie ma siły oddychać, to płacze: "Nie kłuj, nie kłuj". Kompromis polega na tym, że nie zakładam tego wenflonu, ale wyciągam z plecaka wkłucie doszpikowe, które mam pod ręką. Gdyby coś się temu dziecku stało w trakcie transportu, biorę to na klatę.

Zdarza się, o czym wspomina pan w książce, jeździć z pomocą do tzw. rodzin patologicznych, przemocowych, z niebieską kartą. Jak pan wtedy reaguje na takiego "ojca boksera"? Nie ma pan ochoty mu oddać za to, co zrobił?

Ochotę mogę mieć, tylko ja tam nie jestem po to. Od używania środków przymusu bezpośredniego jest rodzina. Już to mówiłem wielokrotnie - my nie jesteśmy od wyznaczania sprawiedliwości. Spotykamy się z sytuacjami trudnymi, czasem bardzo, takimi, po których każdy z nas klnie, na czym świat stoi. Zaznaczę raz jeszcze, że pogotowie ratunkowe czy system ochrony zdrowia nie jest od wydawania wyroków, a tym bardziej od ich wykonywania. Poza tym, my znamy tylko urywek tego, co się dzieje w tym domu. Mimo krótkiej kariery, chociażby w pogotowiu ratunkowym, mam na koncie wyjazdy, chociażby do rodzin, gdzie rzekomo była przemoc, w trakcie rozwodu, a pół roku później mamy ponowny wyjazd do tej rzekomo bitej, krzywdzonej kobiety, która rozbiła auto po pijaku, bo pokłóciła się z kochankiem. Nie wolno opierać się na wycinku rzeczywistości, pogotowie nie jest od tego. Emocje i przemyślenia owszem mam, ale o godzinie 7, jak zamykam za sobą drzwi karetki.

Trwa ładowanie wpisu

A spotkał się Pan z agresją wobec siebie? Musiał Pan odpierać atak?

Kiedy pracowałem na SOR-ze to tak. Ilość osób, szczególnie pod wpływem alkoholu, agresywnych w sposób behawioralny jest przytłaczająca. Mam ten plus, że jestem wysokim, może nie wysportowanym, ale w miarę silnym facetem. Nienawidzę takich sytuacji, ale nie było i nie jest tak, że jestem chłopcem do bicia. Cokolwiek się dzieje, to na podstawie przepisów prawa, dajemy sobie radę. Potem przekazujemy takiego delikwenta patrolowi policji.

Częściej zdarzają się sytuację, kiedy udaje uratować tą osobę, która potrzebuje pomocy?

Częściej ktoś umiera niż się udaje go uratować.

Jak pan na takie wyjazdy, na takie sytuacje reaguje?

Normalnie. Uzupełniam sprzęt, leki, sprzątam karetkę i jadę dalej, bo jeżeli człowiek daje z siebie te 110 proc., to ciężko mieć uczucie, że nie zostało zrobione to, co mogło być zrobione. Uczucie bezsilności to jest główne uczucie, które towarzyszy, jak się pracuje w ochronie zdrowia. To nie jest moja wina, że pacjent umiera na nowotwór albo człowiek, który bagatelizował swoje zdrowie, doprowadził do tego, że doszło do zatrzymania krążenia i mimo naszych działań nie udało się tego odwrócić. To się zdarza i trzeba mieć tego świadomość. Bywają wyjazdy, po których to uczucie przygnębienia się pojawia, jest ciężkie, ale to zdarza się rzadko, wręcz sporadycznie.

Rozumiem, że też jest tak, o czym pan pisze w książce, że nie reanimuje się i nie próbuje przywrócić tego zdrowia i życia na siłę?

Jeżeli jest pacjent, u którego doszło do zatrzymania krążenia, jest pacjentem w wieku podeszłym z rozsianym procesem chorobowym, to na poziomie pierwszej pomocy, świadkowie powinni rozpocząć uciskanie klatki piersiowej. Natomiast na poziomie Zespołu Ratownictwa Medycznego zdarza się że jesteśmy w stanie stwierdzić, że współczesna medycyna nie ma temu człowiekowi nic do zaoferowania. W takich sytuacjach pozwalamy komuś odejść z godnością.

Kogo reanimuje pan dłużej?

Przy dzieciach się później odpuszcza. Staram się w swojej praktyce zawodowej znaleźć złoty środek w oparciu o wiedzę medyczną i o doświadczenie, więc jeśli po 25-30 minutach na monitorze cały czas utrzymuje się płaska linia izometryczna, zwana potocznie asystolią, która oznacza, że zakończyły się wszystkie odwracalne przyczyny zatrzymania krążenia, to ja nie przedłużam, kończę. Trzeba pamiętać o tym, że nasz zespół będzie za chwilę potrzebny komuś innemu i nie może go zabraknąć. Natomiast co do zasady przy dzieciach rzeczywiście odpuszcza się później.

Dlaczego? Organizm dziecka może zareagować inaczej, serce może podjąć pracę nieco później niż u dorosłego?

Robi się to raczej z emocji. Jeżeli czegokolwiek się nauczyłem w pracy w ochronie zdrowia, to przede wszystkim tego, że nie ma cudów.

A może robi się to też dla tych, którzy stoją obok? Dla rodziców tego dziecka albo dzieci tych odchodzących rodziców?

Od dawna toczy się w medycynie dyskusja, czy kiedy prowadzimy resuscytację w mieszkaniu, to czy powinniśmy wypraszać tę rodzinę z pokoju, czy pozwolić, aby była obok. Obie strony mają dużo racji, bo resuscytacja jest czymś bardzo drastycznym. Z drugiej strony, jeżeli ktoś poczuje się dzięki temu lepiej, będzie miał pewność, że wszystko, co można było zrobić, zostało zrobione, potrzyma nawet kroplówkę i będzie miał poczucie, że bierze udział w całym zamieszaniu, w całej akcji, będzie mu później łatwiej w życiu po śmierci tej bliskiej osoby, to ja nie widzę przeciwwskazań.

Trwa ładowanie wpisu

Jak Pan się przygotowuje do dyżuru i co robi, gdy go kończy? Ma pan jakieś rytuały, przyzwyczajenia?

Przede wszystkim staram się odsypiać, tak żeby przed takim dyżurem mieć 6-7 godzin ciągłego snu. Nauczyłem się, że jak wracam do domu, jest powiedzmy 8 rano, to wyłączam telefon. Nikt się do mnie nie dodzwoni, dopóki ja nie odeśpię. Oczywiście, nie zawsze to się udaje, bo a to sąsiedzi zaczną remont, a to coś się wydarzy. Tak miałem dzisiaj np. skończyłem dyżur o 7, a w domu byłem o 13, bo koledze, który miał mnie zmienić, zachorował syn, pojechał z nim do szpitala. Zanim udało się znaleźć zmiennika, to trochę to trwało.

A czego pilnuje pan przed dyżurem?

Mój telefon komórkowy musi być zawsze naładowany.

Zdarzyło się, że nie był?

Nie, zawsze mam naładowany. Pilnuję też tego, żeby mieć ze sobą jedzenie, wodę do picia, bo nie ma nic gorszego, jak sześć godzin czekania z pacjentem pod SOR-em bez możliwości napicia się. Mam wygodne buty i ciepłe skarpety, niezależnie od pory roku.

A co robi pan po godzinach, co pozwala Panu odreagować dyżury w karetce?

Nałogowo jeżdżę rowerem. Jak jest sezon, potrafię wykręcić 1 tys. km miesięcznie.

Zawsze jeździ pan w kasku?

Oczywiście, że tak. W kasku, ze światełkami, w kamizelce. Moja pasja to gry wideo. Odcięcie się od świata rzeczywistego i ucieczka do tego wirtualnego naprawdę bardzo mocno pomaga odreagować.

Jak pan reaguje na tych, którzy jeżdżą rowerami bez kasku albo widzi ich w jakichś innych niebezpiecznych sytuacjach? Myśli: "Oto mój potencjalny pacjent?"

Kiedyś się bardzo wkurzałem, a teraz myślę sobie: "Dzięki takim jak oni, tacy ludzie jak ja mają pracę". Poza tym rezydenci neurochirurgii też muszą na kimś trenować. Jeżeli dorosły człowiek regularnie ryzykuje najważniejszym narządem, jaki ma, to jest mi z tego powodu bardzo przykro. To że ja będę wściekły, będę chodził, zwracał uwagę, świata nie zmieni, a sprawi tylko że sam zostanę z tymi emocjami.

Jak powinni zachować się ci, którzy wzywają, potem czekają na przyjazd karetki i jak gdy już się zjawi, pomóc ratownikowi, by mu nie przeszkadzać?

Przede wszystkim, jak już dzwonimy pod 112, starać się mówić, co się dzieje, odpowiadać na pytania czy to operatora numeru alarmowego, czy potem dyspozytora medycznego. Bardzo ważne jest to, żeby dom był dobrze ponumerowany. Regularnie zdarza się, że wjeżdżamy na jakąś ulicę, gdzie jest pełno budynków, a tylko na jednym jest numer, a mapy Google, czy inne podpowiadające nam GPS-y nie zawsze nadążają za zmianami w budownictwie, abstrahując od tego, że mamy obowiązek umieszczania w widoczny sposób numeru posesji.

Druga rzecz to zamknięcie wszystkich zwierząt. Ja wiem, że Fafik nie gryzie i że Mruczek jest super, ale to są zwierzęta, które bardzo mocno wyczuwają atmosferę. Nas się nie zaprasza na urodziny, nas się zaprasza, jak się dzieje coś złego. Wszyscy są zdenerwowani i zwierzęta też to wyczuwają. Nie wchodzimy do mieszkania, w którym są niezamknięte psy, choćby się waliło i paliło. Nie ma takiej możliwości. Jeżeli nie udało się tego zrobić wcześniej, to warto przed przyjazdem karetki przygotować dokumentację medyczną. Trzeba pamiętać, że dyspozytor medyczny to jest osoba, która wie, co mówi i wie, co robi, ona pracowała w systemie ratownictwa medycznego czy na SOR-ze, ona zawsze podpowie, jeśli chodzi o udzielenie pierwszej pomocy. No i generalnie to tyle. Zawsze jakoś to będzie.

W książce pisze pan, że tę najbardziej panikującą ciocię warto wysłać na ulicę, by kierowała karetką.

Dokładnie. Machające ręce widać z daleka.

Co robić, gdy sami chcemy pomóc a ktoś dostał padaczki, czy wpadł pod samochód? Zostawić, nie ruszać, wkładać coś między zęby? Może to mity?

Nie ma jednej złotej odpowiedzi. Najważniejsze to mieć pewność, że taki człowiek oddycha. Po drugie, jak mu coś zagraża, trzeba go ewakuować. Jeżeli on sobie bezpiecznie leży, mamy pewność, że nic się z niego nie wylewa, nie krwawi, monitorujemy cały czas jego oddech, to niech on sobie leży cały czas w takiej pozycji, w jakiej jest. Co do kluczy czy łyżki w przypadku padaczki to nie ma to najmniejszego sensu. Najważniejsze jest to, żeby chronić głowę i zapobiegać podskórnym urazom w trakcie urazu padaczkowego.

Czy to prawda, czy też mit, że jak będziemy próbować naciskać klatkę, to połamiemy żebra?

To też mit. Zdarza się oderwać mostek od żeber albo połamać mostek od uciskania. Warto mieć na uwadze, że to takie samo powikłanie, jak siniak po pobraniu krwi. Złamanie mostka się leczy, po drugie, jeśli ten człowiek będzie dzięki temu żył, to ważne, że żyje.

Często mówi się o was ratownikach, że to takie cyborgi, bez emocji, serca. Przyjeżdżają, ogarniają albo i nie, i jadą dalej.

Ludzie budują sobie wyobrażenia o wielu rzeczach na podstawie filmów i seriali medycznych, gdzie jeden zastrzyk sprawi, że świat będzie lepszy, choroba nowotworowa się cofnie, a zsiadłe mleko jest odtrutką na Alzheimera. To tak nie wygląda. My przede wszystkim mamy być skuteczni, to jest to, na czym się skupiamy. Jeżeli możemy być skuteczni, a przy tym mili, fajni to super. Natomiast nie zawsze jest to możliwe. Wiem, że niektórym ludziom wystarczy jedno spotkanie, żeby sobie wyrobić zdanie o całej grupie zawodowej.

"Halo, Pogotowie?" to druga książka autorstwa Yanka Świtały / Materiały prasowe

Poza tym nasza empatia wygląda trochę inaczej. Polega na tym, że gdy widzę człowieka, który wymaga pomocy w szpitalu i muszę iść się z kimś pokłócić, żeby ten pacjent został przyjęty, ryzykując swoim spokojem, skargą na mnie, to często staję na rzęsach, żeby temu komuś pomóc. Nasza empatia polega także na tym, że dzwonimy do siebie po dyżurach. Mówię do lekarzy, ratowników: „Daj mi znać, co z wynikami tego pacjenta". Nasza empatia polega też na tym, że naszym pacjentom nie jest zimno w karetce, są bezpieczni. Wiem, że oczekiwania pacjentów bywają inne, różne, zdaję sobie z tego sprawę i oczywiście, kiedy są siły, środki, możliwości, to też staramy się być mili, uśmiechnięci niczym personel z Leśnej Góry, ale życie to nie film.

Chce pan powiedzieć, że od takiego trzymania za rączkę i pocieszania, ważniejsze jest konkretne działanie.

Profesjonalizm broni się sam.

A ta Leśna Góra, czyli seriale, jak "Na dobre i na złe", czy "Na sygnale" robią więcej dobrego, czy złego?

Robią bardzo dużo złego. Bardzo, ale to bardzo dużo złego. Ja też mogę sobie raz na jakiś czas taki serial obejrzeć, ale tylko po to, żeby się pośmiać. Abstrahując od tego, że w zły sposób pokazują sposób udzielania pierwszej pomocy, to pojawiają się tam medyczne czynności, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Niestety, ludzie w to wierzą, bo skoro tak pokazali w telewizji, to muszą się znać.

Podsumowując. Nawet, jak boję się, że zrobię coś źle, to dobrze, że w ogóle zrobiłam?

Rzadko kiedy da się zrobić coś źle. Ja nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś robi coś źle. Przykładowo: chcieliśmy komuś ustabilizować rękę, ale nam się nie udało, bo poszkodowany nie pozwolił jej ruszyć? Nic się nie stało, najważniejsze, że w ogóle coś zrobiliśmy. Możemy okryć go kocem, podłożyć mu kurtkę pod pośladki - to już dużo.