Jedynym, czego możemy być pewni w kwestii tego, co czeka nas w roku 2024, to tego, że przyniesie on całemu światu olbrzymie zmiany. Tymczasem, gdy fala się podnosi, niewielka w skali globu Polska jest niczym stateczek w czasie sztormu. Fale albo wyrzucają go w górę, albo przykrywają i pociągają na dno. Ci, którzy stoją u steru, mogą co najwyżej próbować tak trzymać kurs, by nie ustawiać go bokiem do nadciągających mas wody, oraz uszczelniać burty. Reszta to już kwestia szczęścia i wytrzymałości łajby.

Reklama

Rok 2024 przyniesienie wielkie wyzwania

Jednak powyższy fatalizm nie oznacza, iż należy zamknąć oczy i zrezygnować z prób określenia, skąd mogą nadciągnąć zmiany niebezpieczne dla III RP. Nota bene, tak się składa, że zapowiadają się one na wielkie wyzwania dla całego Zachodu.

Reklama

Metoda Knickerbockera

Reklama

Spróbujmy zatem sporządzić ich małą mapę. Zdając sobie przy tym sprawę, że wychwycenie gigantycznej liczby czynników generujących zmiany jest niemożliwe. Po pogodzeniu się z tym pozostaje odwołanie się do metody Huberta Knickerbockera i szukanie wskazówek na temat przyszłości w tym, co nowego pojawia się w codzienności, która nas otacza.

Dobrą rekomendacją tej metody są zawodowe perypetie Knickerbockera, wynikające z tego, co napisał. Jako korespondent dziennika „New York Evening Post”, posiadał on rzadki dar dostrzegania w drobnych szczegółach odbicia procesów politycznych o światowej skali. Co więcej, potrafił z tego wysnuwać daleko idące wnioski. Najbardziej zaś zadziwiała po latach ich trafność.

Szczęście dziennikarza polegało na tym, że macierzysta redakcja na początku lat 30. XX w. wysyłała go w te miejsca globu, gdzie działo się coś ciekawego. Tam Knickerbocker obserwował otoczenie, rozmawiał z ludźmi i wsnuwał wnioski. Kiedy został zaproszony w 1931 r. do Związku Radzieckiego, aby opisał sukcesy gospodarczego planu pięcioletniego, dotarł do Gruzji i przeprowadził wywiad z matką Stalina. Wkrótce Amerykanin opisał ZSRR jako tyranię, w której zapanuje kult wodza. Czym na zawsze zamknął sobie możliwość ponownego wjazdu do Kraju Rad. Z Niemiec w 1933 r. nakazał deportować go Adolf Hitler, bo korespondent przewidywał, że niemieckich Żydów czeka zagłada. Potem deportowano go jeszcze z Hiszpanii, za prognozowanie tego, co przyniesie tam wojna domowa. Nim zginął w 1949 r. w katastrofie lotniczej, gdy relacjonował odzyskiwanie przez Indie niepodległości, zyskał renomę jednego z najbłyskotliwszych dziennikarzy swoich czasów. Po czym zupełnie o nim zapomniano. Dłużej przetrwała pamięć o bodajże najbłyskotliwszej prognozie Huberta Knickerbockera, odnoszącej się do Niemców i piwa. Znaleźć ją można w wydanej w 1932 r. książce pod tytułem (wręcz profetycznie nawiązującym do współczesnych czasów) „Can Europe Recover?” („Czy Europa może się odrodzić?”). Jest ona zbiorem reportaży, jakie przesłał Knickerbocker do „New York Evening Post” ze swej podróży po pogrążonym w kryzysie Starym Kontynencie. Kiedy odwiedził Berlin najbardziej uderzyła go wcale nie liczba bojówek SA na ulicach, rośnięcie w siłę NSDAP, czy tłumy na wiecach z udziałem Hitlera.

„Największe wrażenie z całej tej nocnej wędrówki wywarł na mnie fakt, że na ogólną liczbę około 500 gości, należących do podziemnego świata bezrobotnych Berlina, których widzieliśmy w 10 czy 12 knajpach, najwyżej co dziesiąty miał przed sobą kufel piwa” – opisywał Amerykanin. Po czy sięgnął po dane statystyczne i wyczytał z nich, iż przeciętny Niemiec w 1930 r. wypijał 90 litrów piwa rocznie, rok później już tylko 74,7 litra. Wielki Kryzys sprawił, że tnąc wydatki niemieccy robotnicy i mieszczanie musieli odmawiać sobie nawet ukochanego trunku. „Jeśli Niemiec jest tak biedny, że nie stać go na piwo, to bliski jest krytycznego punktu rozpaczy” – zauważał. Idąc za tą myślą korespondent „New York Evening Post” wysnuwał wniosek, iż wielki wstrząs polityczny jest już blisko, a jego beneficjentem najprawdopodobniej stanie się, znajdujący na fali wznoszącej Hitler. Prognoza sprawdziła się w przeciągu roku.

W ten rodzaj prognozowania może zabawić się każdy. Choć ktoś z taką spostrzegawczością w odniesieniu do drobiazgów i talentem do łączenia faktów jak Hubert Knickerbocker nie trafia się często.

Zatem wróćmy do współczesności, w której od razu kusi, żeby na początek sprawdzić, jak obecnie kształtuje się spożycie piwa w Niemczech.

Wpływ Niemiec na Polskę

Choćby dlatego, że od XVIII w. zmiany polityczne, które następowały w Berlinie z czasem przekładały się na losy Polski. Bez wchodzenia w szczegóły wystarczy przypomnienie takich przywódców, jak: Fryderyk II, Otto von Bismarck, Gustav Stresemann, Adolf Hitler, Helmut Kohl, Gerhard Schröder, Angela Merkel. Każdy z nich, realizując własne cele polityczne, przy tej okazji, mocno wpłynął na życie Polaków. Czasami pozytywnie, a czasami wywracając je do góry nogami lub (delikatnie mówiąc) składając do grobu. Różnica potencjałów między obu krajami nadal jest zbyt ogromna, żeby ta prawidłowość przestała wreszcie obowiązywać.

Zatem, jeśli chodzi o konsumpcję piwa, to nie prezentuje się ona za dobrze. W sierpniu 2023 r., tygodnik „Stern” alarmował, że jego sprzedaż w Niemczech „w ciągu dziesięciu lat spadła o dobre dwanaście procent”. Gdy sięgnie się po dane dotyczące spożycia na głowę statystycznego obywatela, można zauważyć coś jeszcze bardziej interesującego. Otóż od II wojny światowej trwał nieprzerwany wzrost konsumpcji. Apogeum osiągnęła ona pod koniec lat 80., z rocznym spożyciem 145 litrów trunku na głowę. Wówczas gospodarka Niemiec imponowała swoją nowoczesnością i prężnością, a system polityczny charakteryzował się wzorcową stabilnością. Po zjednoczeniu dwóch państw niemieckich odnotowano gwałtowny spadek (mieszkańcy NRD stać było na mniej) i wskaźnik zatrzymał się na poziomie 115 litrów, później nieco wzrósł do 118 litrów. Aż nadszedł rok 2008 i światowy krach gospodarczy. Od tego czasu Niemcy piją coraz mniej piwa. Dziś to około 90 litrów rocznie. Ostatni raz tak niewiele konsumowali zaraz po II wojnie światowej oraz w roku 1930.

Oczywiście społeczeństwo w RFN się zestarzało, a migranci z krajów muzułmańskich, z racji zasad religijnych, nie powinni gustować w złocistym trunku. Jednak nie sposób zaprzeczyć, że krzywa spadku spożycia piwa w ostatnich latach stanowi dokładną odwrotność wzrostu notowań AfD. Tymczasem w 2024 r. czekają nas wybory do Parlamentu Europejskiego 9 czerwca, a następnie późnym latem i jesienią wybory do Landtagów we wschodnich krajach związkowych: Saksonii, Brandenburgii i Turyngii. Gdy spojrzy się na to, ile piwa dziś Niemcy piją, wydaje się, że nawet w wyborach europejskich najwięcej głosów może uzyskać Alternative für Deutschland, głosząca konieczność zawarcia pokoju z Rosją i szybkiej odbudowy z nią relacji gospodarczych.

Najważniejsza gałąź niemieckiej gospodarki jest zagrożona

Dorzućmy z zupełnie inne beczki jeszcze jeden, drobiazg z tego tygodnia. Na Węgrzech, których gospodarka od ponad 20 lat jest jedną, wielką montownią niemieckich samochodów, lokalizację swej pierwszą fabryki aut elektrycznych, w mieście Szeged, ogłosił BYD. Chiński koncern w skali świata już teraz sprzedaje 10 razy więcej elektryków niż wszystkie koncerny zgrupowane w korporacji Volkswagen AG. Na europejski rynek wkracza śmiertelnie groźny konkurent w momencie, kiedy rząd Olafa Scholza musi z końcem roku uciąć dopłaty do elektromobilności w RFN, bo w budżecie federalnym brakuje potrzebnych środków. Niby drobiazg, gdyby nie fakt, że gra indzie o najważniejszą gałąź gospodarki RFN.

Nie przypadkiem były redaktor naczelny dziennika „Handelsblatt”, Gabor Steingart, w lipcu 2023 r. bił na alarm, ogłaszając na łamach magazynu „Focus”, iż: „Upadnie niemiecki przemysł samochodowy, upadną Niemcy. Przynajmniej Niemcy, jakie znamy do tej pory”.

Coraz więcej znaków na niebie i ziemi wskazuje, że dni obecnie rządzącej w RFN koalicji są już policzone. Zaś nowe wybory parlamentarne do Bundestagu, które przed dekady nic w zasadzie nie zmieniały w polityce Berlina, tym razem okażą się mieć ogromne znaczenie. Być może tak wielkie, jak te z początku lat 30., ubiegłego wieku. I niekoniecznie będziemy musieli na nie czekać, aż do roku 2025.

Zostawiając falę zmian, która może nadciągnąć z Zachodu, pora spojrzeć na Wschód. Oczywistym jest, jak wielkie zagrożenie dla Polski stanowi Rosja. Natomiast od niedawna frapuje tam jeden szczegół. Mianowicie, kolumny rowerzystów wysyłane w środku zimy przez FSB w stronę fińskiej granicy. Pechowcy z Syrii, Somalii, Afganistanu i wielu innych krajów stali się narzędziem zemsty za wstąpienie Finlandii do NATO. Cała sprawa wydaje się absurdalna, bo trudno sobie wyobrazić, jak zmarznięci rowerzyści z Trzeciego Świata mogliby rzucić na kolana Finów. Jednak ten absurd ukazuje dwie rzeczy. Po pierwsze, jak bardzo rezydujący na Kremlu tyran jest zdeterminowany nie tylko do kontynuowania wojny z Ukrainą, ale też do konfrontacji z całym Zachodem. Ta determinacja wydaje się ważniejsza od wszystkiego, nawet rozsądku. Przypomina determinację, jaką Rosjanie doświadczali za czasów Stalina.

Putinowi retoryka myli się z polityką

Pod drugie pokazuje to, że Władimir Putin kompletnie nie rozumie Zachodu. Pisanie o tym, iż Zachód nie rozumie Rosji stało się ostatnio czymś tak standardowy, jak prognoza pogody na koniec programów informacyjnych. Jednocześnie zupełnie przegapia się obowiązywanie tej prawidłowość w drugą stronę i to nawet mocniej. A przecież za jej sprawą pod koniec 2021 r. Putin postawił ultimatum, żądając wycofania strefy wpływów USA oraz sił NATO za Odrę. Po czym zdecydował się najechać na Ukrainę. Otrzymując w efekcie swych działań dokładnie coś odwrotnego niż się spodziewał. Mimo popełnienia kardynalnych błędów jego determinacja wciąż rośnie i to nie tylko dlatego, że nie może sobie pozwolić na bycie tyranem przegrywającym wojnę. Wypowiedzi Putina, odnoszące się do słabości całego Zachodu są tak konsekwentne, iż wygląda na to, że wierzy w to co mówi. Zatem bierze rzeczy naturalne podczas debaty publicznej w demokratycznych państwach, towarzyszące ucieraniu się stanowisk oraz pozyskiwaniu głosów wyborców, za zapowiedzi nieuchronnej kapitulacji. Retoryka myli mu się z polityką.

Pierwsze głosy, że zachodnia opinia publiczna się zmęczy wojną, a następnie demokratyczne rządy pójdą w jej ślady, pojawiły się już kilka tygodni po najeździe Rosji na Ukrainę. Minęły dwa lata i głosy o zmęczeniu są równie regularne, co prognozy pogody. Zablokowanie pakietów finansowego wsparcia dla Kijowa jednocześnie w Brukseli i Waszyngtonie, zdaje się je potwierdzać. Tyle tylko, iż jest to skutkiem nie zmęczenia, lecz wewnętrznych rozgrywek Republikanów z Demokratami oraz Węgier z resztą Unii Europejskiej. Pomoc zostanie więc odblokowana. Tymczasem naturalne dla świata Zachodu spory utwierdzają Kreml w przekonaniu, że zwycięstwo jest już w zasięgu ręki. Trzeba tylko wytrwać, aż przeciwnik padnie ze zmęczenia. Mity - wojen napoleońskich oraz Wielkiej Wojny Ojczyźnianej jedynie w tym umacniają. Rosja w nadchodzącym roku nie będzie więc skłonna do żadnego kompromisu. Ilu żołnierzy rzuconych na ukraiński front zginie, nie ma znaczenia, dopóki jej ludzkie zasoby są dalekie od wyczerpania się. Dla Putina najważniejsza zdaje się być determinacja w używaniu każdego, dostępnego narzędzia, którym można „zmęczyć” Zachód. Nawet czegoś tak irracjonalnego, jak imigranci na rowerach zimą w okolicach koła podbiegunowego. Strategia „zmęczenia” nakazywałaby eskalowanie konfliktu na różne, dziwaczne nieraz sposoby, które w wyobrażeniu Putina i jego otoczenia mogą budzić w zachodnich demokracjach emocje zniechęcające do dalszego wspierania Ukrainy. Tymczasem na drodze każdego rodzaju eskalowania niezmiennie leży nie tylko Finlandia i kraje nadbałtyckie, ale przede wszystkim Polska.

Kreml liczy na zwycięstwo Trumpa

Tu możemy dwie, potencjalne sztormowe fale, a zarazem wyzwania dla całego Zachodu płynnie połączyć z trzecią. Nie jest żadną tajemnicą, iż Kreml czeka na wynik zaplanowanych na przyszły rok wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Licząc, że jeśli wygra je Donald Trump, to okaże się człowiekiem interesu i przehandluje z Moskwą przyszłość Ukrainy. Czy są to płonne nadzieje nie sposób powiedzieć, ponieważ na amerykańskiej scenie politycznej Donald Trump jest najbardziej nieobliczalnym przywódcą od kilku pokoleń. Acz podczas jego pierwszej kadencji kwestią dyskusyjną było to, jak rozumiał interesy strategiczne Stanów Zjednoczonych, nigdy natomiast nimi nie handlował. Poza tym musi jeszcze wygrać wybory.

Jeśli się myśli o ich wyniku, to ciekawą rzecz można zaobserwować w zmianie postawy burmistrza Nowego Jorku Erica Adamsa, niegdyś republikanina ale od kilkunastu lat demokraty. Jak na członka Partii Demokratycznej przystało, gdy do jego miasta zaczęły napływać pierwsze autobusy z nielegalnymi migrantami, przysyłane przez gubernatora Teksasu, Adams 21 lipca 2022 r. oświadczył: „Wszyscy działamy razem, aby uporać się z napływem niewinnych ludzi, którzy szukają azylu lub uciekają przed wojnami, a także uciekają przed kryzysami we własnym kraju. Nowy Jork jest jednym z niewielu stanów, w którym mają prawo do schronienia. Jeden z kilku. Nie jesteśmy podobni do tych, którzy odsyłają ludzi”. Tymczasem autobusy napływały i napływały, a Nowy Jork, jako jeden ze kilku stanów rządzonych przez Demokratów, zapewniał nielegalnym emigrantom dach nad głową, wyżywienie i ochronę przed deportacją. Aż liczba przybyszy zaczęła przewyższać odporność na nich wyborców.

W tym tygodniu zaraz po Bożym Narodzeniu Eric Adams zaczął wprowadzać przepisy mające utrudnić wjazd do miasta kolejnych autobusów z Teksasu. Wprawdzie nie może tego zupełnie zabronić, lecz prawo nie zakazuje wyznaczania dla nich określonych dni i godzin na przejazd. Teraz jeśli autobus z Teksasu wjedzie do Nowego Jorku nie w porę kierowcy grożą trzy miesiące aresztu, firmie przewozowej 2 tys. dolarów grzywny oraz konfiskata środka transportu. Przepisy te mogą ulec dalszemu zaostrzeniu, bo obywatele Stanów Zjednoczonych oglądają na ekranach telewizorów od ponad tygodnia, jak przez Meksyk maszeruje w stronę granicy z USA kolumna ok 8 tys. migrantów z różnych krajów Ameryki Łacińskiej. Kwestia radzenia sobie z nielegalną migracyjną nie jest jedyną klęską w polityce wewnętrznej administracji Joe Bidena, ale dla wyborców najbardziej widoczną. Zważywszy, że wedle sondaży Instytutu Gallupa wskaźnik akceptacji pracy prezydenta Joe Bidena wynosi 39 proc. i jeśli idzie o prezydentów USA od dekad, żaden rok przed wyborami nie odnotował gorszego (Clinton 51 proc., Bush junior 58 proc, Obama 43 proc, Trump 45 proc), raczej nie zapowiada się reelekcją. Co oznacza, że premier Donald Tusk i minister Radosław Sikorski powinni już myśleć o tym, jak dobrze dogadywać się nie tylko z mającym serce na dłoni dla liberałów i lewicy Markiem Brzezińskim, ale też z ambasadorem, którego przyśle do Warszawy Donald Trump.

Patrząc na drobiazgi można więc dojść do wniosku, iż w przyszłym roku nie będziemy się nudzić. Widok Niemiec pogrążających się w politycznym kryzysie, Rosji eskalującej konflikt na różne, przedziwne sposoby i Stanów Zjednoczonych z obliczem Donalda Trumpa w żadnym wypadku nie może być nudny. Zwłaszcza jeśli z racji swego położenia geograficznego Polska leży dokładnie pośrodku czegoś, co można nazwać rodzeniem się „nowego porządku”. Acz słowo porządek nie wydaje się trafnym. Na szczęście mamy pod ręką rodzime środki znieczulające, w postaci choćby odbijania TVP z rąk PiS. Jest na co popatrzeć i opinia publiczna zachwycona widowiskową farsą nie musi się niepotrzebnie zamartwiać falami zmian, które wzbierają tuż za granicami III RP.