Tak się złożyło, że w przeddzień Narodowego Święta Niepodległości partie posiadające większość w nowym parlamencie, podpisały umowę koalicyjną. Potwierdzającą na piśmie zamiar utworzenia rządu. Dokument natychmiast trafił do mediów, i na pierwszy rzut oka widać, iż, z racji poziomu swej ogólnikowości, głównie po to został sporządzony.
Acz napisany jest bardzo ładnie i w większości składa się z deklaracji, które brzmią świetnie. Ba! Wręcz trudno się z nimi nie zgodzić. Zaraz na samym początku wyczytać można obietnicę, iż nowy rząd zamierza: „konsekwentnie stać na straży polskich interesów, prowadząc jasną i obliczalną politykę zagraniczną, czytelną dla przyjaciół i odstraszającą dla wrogów naszego państwa”. Równie dobrze prezentuje się fragment, że: „Polskie bezpieczeństwo oprzemy na trzech filarach: odbudowie wspólnoty narodowej, umocnieniu pozycji w Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckim oraz wzmocnionej armii — sprawnie dowodzonej i wyposażonej w nowoczesny sprzęt”. Gdyby być złośliwym, to można by stwierdzić, iż ów fragment został wyjęty z jakiejś pisowskiej deklaracji metodą „kopiuj-wklej”.
To podobieństwo raczej nie jest przypadkowe. Po prostu autorzy umowy dostrzegli coś co się w Polakach zmieniło w ostatnich latach. Ową zmianę da się zdefiniować jako większe aspiracje. Dotyczą one zarówno roli Polski w Europie oraz jej przyszłego znaczenia, jak i obywatelskiej chęci uczestniczenia we współrządzeniu krajem.
Kto wie, czy nie okażą się one najtrwalszą spuścizną ośmiu latach rządów Zjednoczonej Prawicy. Bo jeśli idzie o wielkie inwestycje, jakie zaplanowano na ich miarę, ale żadnej nie doprowadzono do szczęśliwego finału, to wiszą sobie one teraz na włosku. Czas pokaże, który się urwie.
Bezmyślna arogancja PiSu
Ciekawą rzeczą jest, iż aspiracje rozbudziły się za rządów ludzi, którzy na co dzień wręcz porażali bezgraniczną arogancją. To, że ich priorytetem okazało się nie ulepszenie pracy instytucji państwa, lecz obsadzenie ich kimkolwiek byle był swój, nie ciążyło aż tak, jak codzienna, tępa arogancja. Rozpirz w wymierzę sprawiedliwości i paraliż Trybunału Konstytucyjnego, nie wkurzały nawet w połowie tak jak bezmyślna arogancja. Im PiS dłużej rządził, tym lepiej wiedział czego powinno chcieć społeczeństwo, bez pytania kogokolwiek o opinię.
Obecnie ci sami ludzie okazują Polakom swe zdziwienie, że 11 mln osób zagłosowało na kogoś innego. Zupełnie nie rozumiejąc czemu tak wiele osób po raz pierwszy w życiu pofatygowało się do urn, byle tylko móc pokazać gest Kozakiewicza Zjednoczonej Prawicy. Zdziwienie to prezentuje się dość dziwnie. Acz jeśli u kogoś przez ostanie lata jedyną czynnością życiową, jaką dawało się zaobserwować, była tępa arogancja, to chyba nie można wymagać aż tak wiele, jak moment refleksji.
Paradoks polega na tym, że swą kosmiczną arogancją odchodzący obóz władzy stale motywował rzesze Polaków, żeby bliżej zainteresowali się sprawami państwa i życiem publicznym. Osiągnięta dzięki temu rekordowa frekwencja wyborcza, zadziwiła Europę. Kontynuacją tego trendu stała się niespotykana od lat w kraju nad Wisłą dyskusja o tym, co można w Polsce zmienić na lepsze, jak to zrobić oraz właściwie - co jest lepsze? Za czasów późnego PiS-u już się o tym prawie nikomu nie chciało się gadać. I tak rządzący wszystko wiedzieli najlepiej.
A jednak stałe odnoszenie się do dumy narodowej i ambicji nie trafiło w próżnie. To widać równie mocno, jak obywatelską chęć naprawy Rzeczpospolitej.
Umowa koalicyjna. Rozczarowana Lewica
Dla koalicji, która zapewne najpóźniej w grudniu przejmie rządy w III RP, fakt jej oficjalnego zawiązania w wigilie 11 listopada może mieć nie tylko symboliczne znaczenie. Jak na razie treścią podpisanej w piątek umowy najbardziej rozczarowana jest ideowa lewica (Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń lubią być ideowcami, acz tylko wtedy gdy mają z tego zyski, a nie straty). Partia Razem zatem nie wejdzie do rządu i pewnie z czasem podejmie walkę, aby po kolejnych wyborach na lewej stronie sceny politycznej pozostała już tylko ona.
Natomiast wcześniej dużo istotniejszą sprawą stanie się rozstrzygnięcie, czy III RP pozostanie bardziej niepodległą i bezpieczniejszą, jeśli dostosuje się do Europy zachodniej i jej potrzeb, czy gdy zacznie wykazywać większe ambicje. Co z kolei oznaczałoby kontynuowanie sporu z Berlinem, Paryżem oraz Komisją Europejską.
Potrzebą obu wspomnianych stolic jest bowiem radyklane przyśpieszenie federalizacji Unii Europejskiej. Tak aby móc znów stać się znaczącym graczem w świecie. Lewarując swą pozycję dzięki możności zarządzania polityką zagraniczną UE oraz jej gospodarką. Nota bene zostało to zapisane w umowie koalicyjne zawartej 24 listopada 2021 r. przez SPD, Zielonych i FDP. Informuje ona, iż celem rządu kanclerz Olafa Scholza jest: „federalne, europejskie państwo związkowe, zorganizowane zgodnie z zasadą subsydiarności i proporcjonalności oraz kartą praw podstawowych”.
Te cele nie są wymierzone w Polskę, ona tylko leży na drodze do nich. Wcielone w życie oznaczają bowiem zgodę III RP na odgrywanie w Unii trzeciorzędnej roli, wschodniego pogranicza, bez większego wpływu na centrum decyzyjne. Tak też da się żyć, choć wówczas trzeba na początek zrezygnować z większych aspiracji. Tymczasem dziesięć lat temu byłoby to dużo łatwiejsze niż obecnie.
Drugą przeszkodą jest coraz szersze uświadamianie sobie przez ludzi, co realnie oznacza posiadanie własnego, niepodległego państwa. Najazd Rosji na Ukrainę był niczym memento, przypominające o wrześniu 1939 r. Teraz los Palestyńczyków w Strefie Gazy przypomina, jak może wyglądać codzienne życie (lub śmierć) narodu, który nie posiada własnego państwa.
Sporo na ten temat mogliby opowiedzieć Kurdowie, podobnie jak Serbowie lub Grecy niegdyś wspólni poddani Imperium Otomańskiego. Takie przykłady można mnożyć, bo w każdym zakątku świata się zdarzały od Irlandii po Amerykę Północną. Zresztą Polacy przerabiali na własnej skórze w XIX stuleciu, a potem podczas II wojny światowej, ów model egzystencji, gdy jest się na ojczystej ziemi ludźmi trzeciej lub czwartej kategorii.
Tu dorzućmy jako - po trzecie, iż Jarosław Kaczyński już zauważył tą nową linię podziału, tworzącą się między aspiracjami i niepodległością, a standardową dla dotychczasowej opozycji pro-unijnością. Jego piątkowe wystąpienie przed Pałacem Prezydenckim, podczas celebrowania jednocześnie miesięcznicy smoleńskiej i wigilii Święta Niepodległości, jasno mówiło, jak chce linie podziału kreować.
Stary dobry, uroczy Tusk
Zwarł to w zdaniach: „Nasza niepodległość ma się za rok, dwa, trzy zakończyć”, następnie dodając: „Nie chcemy podlegać Niemcom, bo to jest w istocie plan niemiecki”, by w podsumowaniu wskazać wroga: „Na czele koalicji stoi partia nie polska, a niemiecka, partia zewnętrzna”. Kim zatem jest przyszły premier Donald Tusk już nie trzeba nawet dodawać.
Ten zaś będzie musiał wybierać, czy próbować powrotu do przeszłości, czy stanąć na czele wszystkich powyższych trendów, choć oznaczałoby to polityczny zwrot o 180 stopni.
To, że Tuskowi marzy się bycie jak niegdyś pupilem Brukseli pokazała jego wizyta w unijnej stolicy. Podobnie, jak spotkanie z wyborcami z wrocławskiego Jagodna dowodziło pragnienia powrotu do polityki „ciepłej wody w kranie”. Ot złożyć ludziom miłe dla ucha obietnice. Przyrzec, iż pomoże samorządowcom zbudować, obiecywaną od 15 lat linię tramwajową. Opowiedzieć, że woli taksówką dojechać z domu na lotnisko w Gdańsku, niż tłuc się koleją na CPK do Baranowa. Stary dobry, uroczy Tusk. Trudno jeszcze powiedzieć na ile się zmienił od 2014 r. Natomiast Polska zmieniła się na pewno i to bardzo. Przy czym, jak głębokie są to zmiany, stanie się w pełni dopiero widoczne, kiedy nowy rząd zacznie nią rządzić wbrew powszechnym aspiracjom.
Andrzej Krajewski