Pamięć ludzka jest krótka, pamięć społeczeństw jeszcze krótsza. Gdyby było inaczej, rządzący, którzy polegli decyzją wyborców, nie mogliby liczyć na szybkie odbicie władzy. A jednak historia demokracji znacznie starszych niż nasza zna dziesiątki wielkich, czasem kompletnie niezrozumiałych comebacków. Czy czeka nas powrót do rządów PiS - czy to w pojedynkę, czy może w kolejnej ekwilibrystycznej koalicji?
Ułuda trwałości
Ledwie chwilę temu wydawało się, że Polsce udało się pójść na skróty. Z magmy najróżniejszych ugrupowań politycznych wyłonił się układ partyjny, który w zarysie zaczął przypominać kompozycje zachodnie, choćby niemiecką. Dwie wielkie partie i dwie partie satelickie - za małe, by rządzić, ale za duże, by o ich istnieniu dało się zapomnieć przy formowaniu władzy. Poobijany, sunący bardziej siłą rozpędu i dawnej sławy SLD oraz zawsze gotowi, obrotowi, umiejący zadbać o interes wąskiego elektoratu chłopi z PSL. Tu podobieństwa do Zachodu się jednak kończą, bo w starych demokracjach jedna z głównych partii powinna być z krwi i kości lewicowa, a nasi ulubieńcy to dwa odrosty z tego samego prawego pnia. Trwałość też może nie przetrwać próby. Z jednej strony mało atrakcyjne programowo i kadrowo osłabione PiS, z drugiej Platforma i rząd Tuska, przeżywający właśnie swój pierwszy i od razu głęboki kryzys.
Napisałem wyżej o pamięci, bo czasem zdaje się, iż wyborcy cierpią na jej gwałtowne zaniki. Jesienią 2007 roku jedna partia zastąpiła przy władzy drugą. Poprzednie dwa lata były okresem dziwnym i per saldo straconym (inaczej sądzi dziś co piąty Polak, który popiera PiS). Były to lata dobrej koniunktury w krajowej i światowej gospodarce, nikt (poza jednym Nourielem Roubinim) nie przewidywał, że za rogiem może czaić się kryzys - i to taki, który będzie zmiatał korporacje i zagrażał bankructwem rządom. Ekonomiści mówią dziś, że w czasach przedkryzysowych na Zachodzie pierwsze skrzypce grali aroganci i ignoranci. Aroganci, bo nie przejmowali się skutkami swoich decyzji. Ignoranci, bo nawet nie próbowali sprawdzić, jak podobne zachowania kończyły się w przeszłości. Polski te definicje jednak nie dotyczą, bo partia władzy niespecjalnie się gospodarką zajmowała. Jeśli już, to postrzegała ją jako pole afer, skandali i korupcji, które trzeba wyplenić do spodu. Stworzono (przy poparciu PO) Centralne Biuro Antykorupcyjne, instytucję, która miała z założenia wyplenić wszechobecne przekupstwo. Wtedy jeszcze nie można było przewidzieć, że CBA, zamiast wykrywać i wypalać żelazem korupcję, z większym entuzjazmem zajmie się kuszeniem do złego - i dzielnym wyłapywaniem sprowokowanych. Niczym strażak, który najpierw podpala, a potem chełpi się skutecznością w gaszeniu pożarów.
Prywatyzacja została wstrzymana, w zamian pojawiły się pomysły łączenia nędzy z nieszczęściem, czyli tworzenia wielkich państwowych zjednoczeń pod polityczną kuratelą. Przedsiębiorcy byli traktowani jak zło konieczne. Tak zwani oligarchowie (piszę tzw., bo gdzie tam naszym do takiego Achmetowa, który jak trzeba to i stadion w Doniecku mógł postawić...) udali się na przymusową emigrację wewnętrzną lub zewnętrzną. Jeden z najbogatszych Polaków lubi dziś powtarzać, że PiS zrobiło go majętnym człowiekiem, bo napiętnowany musiał się w Polsce wyprzedać – dosłownie na pięć minut przed nadejściem światowego krachu...
Ucieczka w przeszłość
Prawdziwy zapał rządzących pojawiał się tam, gdzie oś sporu dotyczyła historii. Lustracja, która wypchnęła z życia publicznego (nie powiem - w niektórych przypadkach zasłużenie) wiele znanych wcześniej postaci, miała fatalny wpływ na i tak tradycyjnie niski poziom zaufania społecznego. Ludzie przed spotkaniem z nieznajomym najpierw sprawdzali, czy jego nazwiska nie ma na liście ukradzionej z IPN. Na ścianach w domach z całą powagą zaczęli wieszać "świadectwa bierzmowania", instytutowe zaświadczenia o niewinności.
Szeroko zakrojona polityka historyczna - nastawiona przede wszystkim na fetowanie narodowych klęsk - zaostrzyła nasze relacje z sąsiadami ze Wschodu i z Zachodu. Mocno sceptyczny, mimo oficjalnie innych deklaracji, stosunek rządzących do Unii Europejskiej sprawił, że zaczęto się nam przyglądać z mieszaniną irytacji i zadziwienia, że Polacy chcą być jednocześnie w środku (i korzystać z unijnych konfitur), ale i na zewnątrz wspólnej organizacji.
Jesienią 2007 roku władzę przejęła druga wielka partia, i to wyraźną przewagą. Pomogło jej społeczne zmęczenie, irytacja wszechobecną atmosferą strachu i podejrzliwością, widoczna szczególnie u ludzi młodych. Poszli zagłosować bynajmniej nie dlatego, że uwierzyli w cuda i drugą Irlandię. Chcieli poczuć się we własnym kraju pewniej, móc funkcjonować w warunkach bardziej przewidywalnych. Takich, które pozwolą się dwa razy zastanowić przed wyjazdem na londyński zmywak.
Ucieczka w trwanie
Bilans półmetka rządów Platformy wypada blado. Nie będę zabierał miejsca i czasu ,przypominając, co i któremu ministrowi się nie udało - z przyczyn innych niż prezydenckie weta. Dużo tego było. Na dodatek przyszedł kryzys, i to nie taki miękki, wygodny jako pretekst dla nicnierobienia. Kryzys najpoważniejszy w nowożytnej historii, o długofalowych skutkach, które ciągle jeszcze trudno przewidzieć i ogarnąć (nawet jeśli najgorsze świat ma już za sobą). Należałem do grona, które namawiało i dopingowało rząd Tuska do wprowadzenia na miarę polskich możliwości szerokiego programu antykryzysowego - tak jak to zrobili inni. Okazało się, że byłem w błędzie. Polska gospodarka, sektor finansowy po 20 latach dojrzewania okazały się tak silne, że poradziły sobie z pierwszą falą turbulencji lepiej niż inni. Minister finansów nie musiał już właściwie robić nic, by zapanować nad sytuacją. Kiedy już pakiet antykryzysowy powstał, okazało się, że biznes go w ogóle nie wykorzystuje. Dziś jest tak, że z kimkolwiek bym poza Polską nie rozmawiał, słyszę ciągle słowa uznania i pochwały, że Polska potrafi się tak fajnie gospodarczo różnić od innych.
Gorzej, że idea bardzo aktywnego powstrzymywania się od działań opanowała wiele innych resortów rządu Tuska. Ten, kto dzisiaj przejąłby władzę, powinien od razu pochylić się nad inwestycjami w infrastrukturę, podatkami, reformą szkolnictwa niższego i wyższego, ratowaniem szpitali. Żeby być fair, trzeba podkreślić, że resort Grada (tego samego, który właśnie jest wieszany za stocznie) wznowił rozsądną prywatyzację i skutecznie wyplątał nas ze skandalicznej prywatyzacji PZU, spadku po AWS.
Najnowszy pasztet pokazuje, że wybrani ministrowie, i owszem, zachowali całkiem dużą aktywność. Ale akurat w tych obszarach, na których Tuskowi najmniej zależało. Nie zapiszę się do grona twierdzących, że cała Platforma to jeden wielki skandal i afera - choć trudno mieć pretensje do opozycji, że taką linię ataku wybrała. W tym wszystkim, co już wiemy o dotowaniu jednorękich bandytów czy wyprzedawaniu majątku stoczni, najgorsza jest świadomość, że Tusk nie potrafił zapanować nad apetytami swoich podwładnych. Teoretycznie słuchali go z uwagą i powagą - gdy przestrzegał przed lewiznami, straszył CBA, puszczał filmy o przypadkach posłanki Sawickiej. Ale potem robili swoje. Było wyłącznie kwestią czasu, kiedy drużyna skautów Mariusza Kamińskiego dostanie w ręce nagrania takich, a nie innych rozmów. Szczególnie że bohaterowie nawet niespecjalnie próbowali się kamuflować, dbać o poufność swoich dwuznacznych działań. Że czuli się kompletnie nietykalni.
Między dżumą a cholerą
Dziś Platforma stanowi jeden wielki kłębek nerwów. Układanka personalna i organizacyjna, cały misterny plan utrzymania i rozszerzenia władzy o prezydencką, poszedł w niwecz. Choć Donald Tusk szybkością reakcji uśmierzył publiczne niezadowolenie z afery hazardowej, w partii tylko dolał oliwy do ognia. Jest wręcz zaskoczeniem, że zaledwie 16 parlamentarzystów PO oprotestowało wybór Schetyny na szefa klubu. Lider zachował zatem pewien mir. Jest to jednak sygnał, że partia już nie stanowi monolitu. Nic dziwnego, że sam Tusk traci parę do prezydentury, pojawiają się pomysły awaryjne - jak wystawienie Komorowskiego. Jeszcze jedna afera (kto wie, jakie dokumenty weźmie na pamiątkę odchodzący szef CBA) może sprawić, że i plan B straci aktualność. Trzeba będzie teraz wielkiego wysiłku, by utrzymać jedność partii - i zachować twarz. I by myśleć o dalszym funkcjonowaniu rządu, którego członkowie tracą nawet wolę trwania (słynne "ale bieda" Radka Sikorskiego).
Nie jestem psychologiem, nie będę wyrokował, jaka zła natura, jakie wilcze oczy wyprowadziły polityków PO na takie manowce. Zresztą to nie jest problem nasz, wyborców. Nasz problem polega na tym, że dziś praktycznie nie mamy pola manewru. Między kim mamy wybierać - tymi, którzy kompletnie zmarnowali lata 2005-2007, a tymi, którzy następne dwa lata przebimbali lub przekombinowali? Wybór robi się jak między dżumą a cholerą. W demokracjach dojrzałych w takich warunkach wahadło naturalnie wychyliłoby się teraz w drugą stronę, na rzecz opozycji. W polskiej demokracji nie ma nic jasnego ani oczywistego.