Ostatnia rzecz, jakiej potrzeba nasze gospodarce, to wprowadzenie, bez likwidacji zachęt do niepracowania, rocznych urlopów dla wypalonych. Nie tylko obniży to niską aktywność zawodową Polaków, lecz także spowoduje nadużycia i dodatkowe koszty administracyjne.
Rząd w przygotowanym prawie dwa lata temu dokumencie „Polska 2030” jako rekomendację zgłosił postulat tzw. urlopu na rekwalifikację. Miałby on przysługiwać 45 – 50-latkom, służyć głównie zdobyciu nowych kwalifikacji, a jego wprowadzenie wiązałoby się z podniesieniem wieku emerytalnego do 67 lat. Dokument przygotowany przez ministra Michała Boniego jednoznacznie wskazuje też na potrzebę wygaszania przywilejów emerytalnych czy innych świadczeń powodujących dezaktywizację zawodową.
W gorącym roku 2011, czyli w czasie kampanii wyborczej, pomysł powraca. Jest jednak okrojony. Przerwa w pracy, która miała służyć podniesieniu kwalifikacji, teraz jest nazywana urlopem dla wypalonych. Posłowie PO wspominają też, że miałby za niego zapłacić Fundusz Pracy, a o tym, kto jest wypalony, decydowaliby lekarze. Nikt nie mówi o podniesieniu wieku emerytalnego i likwidacji zachęt do korzystania ze świadczeń społecznych i socjalnych. A bez tych zmian taki urlop spowodowałby więcej strat niż korzyści.
Przybyłoby niepracujących. W Polsce pracuje niespełna 60 proc. osób w wieku zdolności produkcyjnej. Średnia dla UE to 65 proc., a na przykład w uznawanych za socjalne Niemczech – 71 proc. Naszym problem jest niska aktywność zawodowa. Dorobiliśmy się ponad 14 mln osób biernych zawodowo, z czego prawie połowa to osoby w wieku produkcyjnym. Co by się stało, gdyby np. 1 stycznia 2012 roku wprowadzić płatny urlop dla wypalonych? Skorzystałoby z niego co najmniej kilkaset tysięcy ludzi. A co powiedziałyby na to ich firmy? Nie wiadomo, jak poradziłyby sobie z uzupełnieniem tych braków. Nie wiadomo też, jak taka przerwa w pracy odbiłaby się na urlopowiczach. Część z nich może i zdobywałaby nowe kwalifikacje czy pisała doktoraty. Ale wielu pewnie nie. Czy wróciliby później na rynek pracy?
Reklama
Problemem byłby też sposób przyznawania prawa do takiej przerwy. Jeśli urlop miałby być płatny, a o tym, czy pracownik go dostanie, decydowałby lekarz, diagnozując według bliżej nieokreślonych zasad, że ktoś jest wypalony, to powstaje fundamentalne pytanie: kto kontrolowałby te orzeczenia. Mając na uwadze, że ZUS wciąż podważa co dziesiąte zwolnienie lekarskie, a w latach 90. zafundowaliśmy sobie prawie 3 mln poważniej lub lżej chorych rencistów, to zadanie wygląda na karkołomne. Co więcej, trzeba by znowu powoływać zespoły, komisje, mnożyłby się odwołania. Powstałaby więc kolejna biurokratyczna machina, którą finansują podatnicy. A więc oni też płaciliby urlopowiczom. W efekcie bardziej zaradni żyliby często na koszt uboższych.
Polsce potrzeba więcej pracy, a nie zachęt do niepracowania, które wymyślają i kontrolują urzędnicy.