Podróż szefa rządu uczyniono "niezwykłą" dzięki temu, że Donald Tusk poleciał zwykłym (rejsowym) samolotem. Cóż za poświęcenie, premier i jego świta w "zwykłej" biznes klasie. Bliżej ludzi i do tego taniej – specjaliści od socjotechniki dobrze wiedzą, co podoba się wyborcom. Trwa więc wmawianie Polakom, że premier to swój chłop, bo podróżuje jak normalny pasażer. Co ważne, dotrzymuje też słowa, obiecywał tanie państwo, więc teraz oszczędza na samolotach. Chciałoby się powiedzieć: PO jak mówi, tak robi. Czy istotnie?
Jak donosi DZIENNIK ten "zwykły" rejs do USA to tak naprawdę swoisty lot czarterowy pod specjalnym nadzorem. Specjalne procedury, nadzwyczajne środki bezpieczeństwa, łącznie ze sprawdzaniem współpasażerów premiera. Mówiąc w skrócie, każdy, kto będzie miał szczęście lecieć z szefem rządu, a nie jest w oficjalnej delegacji, zostanie "prześwietlony", czy aby na pewno może podróżować w tym samym samolocie. "Normalny" pasażer Tusk będzie też korzystać z VIP-owskich saloników, specjalnych wejść, rękawów itd. Trudno podróż taką nazywać "normalną". Co więcej, przygotowanie jej od strony logistycznej: zgranie przylotów, odlotów i innych związanych z tym spraw, to istny horror, a i tak nie da się wykluczyć jakiegoś spóźnienia. Ale kto by się przejmował ewentualną dyplomatyczną wpadką, najważniejsze to podobać się wyborcom. Pytanie, czy tym ostatnim rzeczywiście zależy, by szef polskiego rządu z wywieszonym językiem pędził z jednego spotkania na drugie, przesiadając się z samolotu do samolotu?
Tanie państwo to rzecz ważna, nie można jednak oszczędności mylić z dziadostwem. Donald Tusk reprezentujący prawie 40-milionowy kraj ważne zagraniczne podróże powinien odbywać komfortowo bez obawy, czy zdąży przesiąść się na kolejny samolot i czy doleci na czas. Poza tym, jak wynika z informacji "Wprost", oszczędności na locie rejsowym są tylko pozorne. Rządowe TU-154 i tak musi wylatać swoje godziny. Takie są przepisy, więc z premierem czy bez rządowy samolot latać będzie, tyle że zamiast ważnych pasażerów wozić będzie powietrze. Trudno mówić tu o oszczędnościach, wręcz przeciwnie. Do ceny biletów rządowej delegacji na "zwykły" rejs do Stanów Zjednoczonych doliczyć trzeba koszty lotów treningowych.
Można zapytać, o co chodzi, po co ta szopka, skoro w podróż do Moskwy Tusk poleciał samolotem rządowym. Przecież ze stolicą Rosji mamy rejsowe połączenia. Niewykluczone, że premier chciał sprawić przyjemność gospodarzom, manifestując zaufanie do radzieckiej myśli technicznej, czyli poczciwej "tutki". Wiadomo, w dyplomacji gesty mają olbrzymie znaczenie. To oczywiście żart, trudno jednak zrozumieć, czym kieruje się premier, wybierając środek transportu, z którego chce skorzystać. Jako dziennikarz wielokrotnie towarzyszyłem polskim VIP-om na pokładzie TU-154 w ich podróżach zagranicznych. Nie jest to najwygodniejszy i najbezpieczniejszy samolot na świecie. Rozumiem więc, że ktoś boi się nim latać, ale jeśli tak, to premier powinien zdecydować o kupnie nowych, bezpiecznych maszyn, a nie udawać, że chodzi o tanie państwo. Bo jeśli rzeczywiście tak bardzo Tuskowi zależy na oszczędnościach, to równie dobrze wraz z całym rządem może zrezygnować z rządowych limuzyn i przesiąść się albo do komunikacji miejskiej, albo na rowery. Byłoby oszczędniej i ekologicznie, a przede wszystkim bliżej zwykłych ludzi. Warszawscy kierowcy na pewno byliby zachwyceni, a to spory elektorat.