Ze źródeł w kancelarii premiera DZIENNIK wie, że fałszywy alarm bombowy już spowodował zmianę polityki rządu. Wszelkie informacje o lotach szefa rządu za granicę, w tym także dzisiejsza podróż do Brukseli są objęte tajemnicą.
"Nikt nawet nieoficjalnie nie może powiadamiać mediów o takich szczegółach jak godzina wylotu i trasa" - mówi DZIENNIKOWI osoba z otoczenia premiera. Dlatego nie wiadomo, czy Tusk poleci do Belgii bezpośrednio, czy z międzylądowaniem. Wszystko z powodu złych doświadczeń z amerykańskiej podróży, o której media wiedziały praktycznie wszystko.
Nieoficjalnie jeden z członków rządu wyjaśnił gazecie, że największy niepokój wzbudziło to, że osoba, która dzwoniła z informacją o rzekomej bombie w samolocie, posiadała kilka szczegółowych informacji na temat lotu. Tylko ta okoliczność wystarczyła, by traktować sprawę poważnie.
"Anonimowe telefony wcale nie są taką rzadkością, więc nie można lekceważyć żadnych sygnałów" - mówi Mirosław Gawor, były szef BOR.
Ale w rządzie alarmem w Nowym Jorku już się nie zajmują. Sprawę bada Prokuratura Rejonowa Warszawa-Śródmieście. "Prowadzone postępowanie przygotowawcze dotyczy doprowadzenia do zagrożenia katastrofą komunikacyjną i jest wynikiem doniesień medialnych o rzekomej bombie w samolocie premiera" - informuje ogólnikowo Katarzyna Szeska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
Śledztwo w tej sprawie trwa także w Stanach Zjednoczonych. Gdy pytamy władz nowojorskiego lotniska JFK, czy wiadomo już, kto dzwonił z informacją o bombie, odsyłają nas do służb specjalnych. "Nie mogę z wami rozmawiać. Po wszelkie informacje zgłoście się do FBI i Secret Service" - mówi Pasquale DiFulco, rzecznik lotniska JFK, na którym lądował rejsowy samolot LOT z Donaldem Tuskiem na pokładzie. "Jedyne co mogę potwierdzić, to tylko to, że w niedzielę około południa nowojorskiego czasu zadzwonił anonim i ostrzegł, że na pokładzie znajduje się bomba" - usłyszał DZIENNIK.
Na efekty amerykańskiego dochodzenia trzeba będzie jeszcze poczekać. Rzecznik nowojorskiej placówki FBI twierdzi, że za mało wie na ten temat, by wydać jakiekolwiek oświadczenie. Mimo to nieoficjalnie nawet funkcjonariusze polskich służb przyznają, że jeśli ktoś ma szansę na wykrycie winnego, to tylko Amerykanie. To im pozostawiono inicjatywę.
"Współpracujemy ze służbą, która ochrania najważniejsze osobistości w Stanach, ale nie ujawnimy żadnych szczegółów, dopóki sprawa się toczy" - powiedział DZIENNIKOWI Tadeusz Aleksandrowicz, rzecznik Biura Ochrony Rządu. Tłumaczy, że to naturalne, bo zdarzenie miało miejsce na terytorium USA.
Do incydentu z tajemniczym anonimem doszło, gdy Donald Tusk rozpoczynał w niedzielę dwudniową oficjalną wizytę w Stanach Zjednoczonych. Choć od alarmu, który sparaliżował pierwsze godziny podróży premiera, minęły już trzy dni, wciąż nie wiadomo, kto stoi za makabrycznym żartem, który postawił na nogi polskie służby specjalne i mógł doprowadzić nawet do przymusowego lądowania samolotu.
Jak ustalił DZIENNIK, tylko dzięki osobistej decyzji premiera, który o sprawie dowiedział się już w czasie lotu, samolot wylądował zgodnie z planem w Nowym Jorku.
Wczoraj Władysław Stasiak, szef BBN, skrytykował decyzję Tuska o rezygnacji z używania rządowych samolotów. "Cierpię, widząc polskie służby, które przez trzy miesiące muszą negocjować, żeby pan premier nie musiał zdejmować butów na lotnisku, kiedy może polecieć rządowym samolotem" - mówił na antenie RMF FM.