Najgorsze co mogłoby się zdarzyć po tych mistrzostwach, to rzucenie się do gardła Leo Beenhakkerowi. Najgłupsze co możemy zrobić, to zwolnić holenderskiego trenera. Nie dlatego, że ma tak świetne wyniki sportowe, choć warto pamiętać, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu za wizję gry w finałach mistrzostw europy zapłacilibyśmy wiele. Przede wszystkim dlatego, że zwalniając Beenhakkera, sami wyrzucimy cywilizacyjny postęp, jaki dokonał się w polskim futbolu od czasu jego nominacji na selekcjonera kadry narodowej w lipcu 2006 r.
Był Beenhakker dobrą przeciwwagą dla pezetpeenowskiej zmurszałości, wniósł powiew świeżości do piłkarskiego światka. Już od początku było to ekscytujące: doświadczony, najwyższej klasy trener w zderzeniu z polską piłkarską siermiężnością. Poruszał się po tym świecie z godną podziwu biegłością, ale i zdolnością egzekwowania własnych zasad. Gwarantował, że selekcjoner reprezentacji nie stanie się niewolnikiem lokalnego układu, że nie da się zmusić do wystawienia tego czy innego zawodnika, bo ktoś tam kupił jego kartę zawodniczą i chce piłkarza „podpromować”.
Był poza tym. I choć nie wiemy, czy dwa lata temu Michał Listkiewicz naprawdę wierzył, że „Beenhakker wprowadzi nową jakość do polskiego futbolu”, to udało się to osiągnąć. Niezależnie od tego, jak oceniamy końcowe wyniki osiągnięte w Austrii, to na pewno cieszyć może ta czystość reguł obowiązująca w naszym zespole i normalny, europejski klimat wokół niego.
Ale polski piłkarski grajdoł za bardzo przeżywał jego sukcesy, zbytnio cierpiał, budząc się co rano z myślą, że ktoś z zagranicy jest trenerem, żeby teraz odpuścił. Już podnoszą się głosy, że to Beenhakker wszystko zepsuł, że natychmiast należy go zwolnić. Tylko co w zamian? Gdzie są ci świetni piłkarze? Który polski trener odnosi sukcesy za granicą? Kto ma zastąpić Leo? Tego nie wiadomo. A właściwie wiadomo, tylko nikt nie chce powiedzieć tego głośno: ktoś z nich. Nech wszystko wróci do starej normy, niech wszystko toczy się jak dawniej. Oto marzenie zazdroszczących po cichu Beenhakkerowi. Teraz się ujawnią i będą bardzo głośni. Przed Holendrem najtrudniejszy moment od czasu, gdy na stałe zainstalował się w Polsce. Musi to przetrwać.
I właśnie teraz należą mu się mocne słowa wsparcia. Nie tylko od kibiców i dziennikarzy sportowych, ale od tych wszystkich, którzy choroby polskiej piłki widzą w szerszym kontekście. Którzy chcą w Polsce modernizacji nieograniczonej do jednej czy drugiej inwestycji drogowej, ale rozciągniętej na poprawę standardów we wszystkich możliwych sferach. Tak jak wejście Polski do Unii Europejskiej przyniosło zastrzyk nie tylko pieniędzy, ale też wiedzy i dobrych procedur, jak choć trochę ograniczyło partyjniactwo, tak przyjazd Beenhakkera wszczepił kilka zdrowych nawyków. Wyplenił kilka patologii. Warto się o tę wartość bić, warto dostrzec nie tylko sportowy wymiar polskiego sportu.
Warto też patrzeć na stanowisko selekcjonera jak na każdą inną instytucję życia publicznego. Nie ma nic gorszego od ciągłej huśtawki kadrowej, od ciągłego szukania – zazwyczaj na ślepo i często chaotycznie – rozwiązania doskonałego, gdy ma się dobre. To nie jest standard europejskiego kraju. Tak jak w poważnym klubie trenera rozlicza się w dłuższej perspektywie, tak Leo Beenhakker – zwłaszcza że kompromitacji nie było – powinien pozostać selekcjonerem przynajmniej do wyznaczonego kontraktem roku 2010. Zresztą, wszystko to, z czego w Polsce jesteśmy dumni, ma wpisaną w swoją istotę pewną ciągłość. Wtedy można planować, wtedy można wyciągać wnioski na przyszłość.
Wierzę, że Beenhakker to potrafi. Sądzę, że wycisnął z polskiej piłki tyle, ile się dało. A to, czy będzie lepiej, zależy w mniejszym stopniu od samego selekcjonera, a w największym od tego, na ile uda się przełamać niemoc PZPN tam, gdzie naprawdę wykuwa się jakość polskiej piłki: w poprawie kondycji i jakości klubów, w walce z korupcją, w leżącym odłogiem szkoleniu młodzieży. Wyzwań jest sporo. I jeśli już czyjaś głowa powinna polecieć, to raczej tam a nie w reprezentacji.