Przygotowany przez Kongres Kobiet obywatelski projekt ustawy zmienia ordynację wyborczą - do Sejmu, Parlamentu Europejskiego oraz rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich - i zapewnia 50-procentową obecność kobiet na listach wyborczych. Parytet nie dotyczyłby wyborów do Senatu oraz wyborów do rad gmin, w których mieszka do 20 tys. osób, bo te wybory odbywają się według ordynacji większościowej.
Prof. Małgorzata Fuszara z Uniwersytetu Warszawskiego, która przedstawiała projekt w imieniu wnioskodawców podkreśliła, że za równością praw w Polsce nie idzie wciąż równość szans, dlatego - jak oceniła - bez dodatkowych mechanizmów wspierających kobiety mają niewielkie możliwości na równy udział w życiu politycznym.
"Bez odpowiedniej reprezentacji w organach władzy interesy kobiet nie będą uwzględniane przy podejmowaniu decyzji - przekonywała, przypominając o zasadzie tzw. masy krytycznej, która mówi, że określona grupa musi stanowić 30 proc. w danym gremium, aby reprezentowało ono jej interesy. "Przy obecnym odsetku - 20 proc. kobiet w Sejmie i 8 proc. w Senacie - tego wpływu nie będzie" - zaznaczyła.
Odpowiadając na argumenty przeciwników ustawy, że parytet obraża kobiety, bo wprowadza "punkty za płeć", a nie skupia się na kompetencjach i merytoryczności, oświadczyła: "Jeśli parytet obraża kobiety, to czy nie obraża ich dyskryminacja? Mnie jako kobietę obraża to, że w polskim parlamencie jest tak mało kobiet". Wyraziła też przekonanie, że nie będzie kłopotu ze znalezieniem wystarczającej liczby kompetentnych kobiet na listy wyborcze, bo ich w Polsce nie brakuje.
Jak dodała, wnioskodawcy dysponują opiniami konstytucjonalistów, którzy zaświadczają, że projekt ustawy wprowadzającej parytet płci na listach wyborczych jest zgodny z ustawą zasadniczą.
Podkreśliła, że pod projektem zebrano ponad 150 tys. podpisów poparcia, dzięki czemu udało się go zgłosić jako inicjatywę obywatelską, całkowicie ponadpartyjną.
czytaj dalej
Pełnomocnik rządu ds. równego traktowania Elżbieta Radziszewska, która jest przeciwna ustawowemu wprowadzeniu parytetów, zaapelowała, żeby zastanowić się, jakich użyć narzędzi, by ułatwić kobietom zaangażowanie w politykę. Przekonywała, że płeć "nie jest gwarancją skuteczności, większych możliwości".
Podczas dyskusji wielokrotnie i z rożnych stron sali sejmowej zwracano uwagę na przeszkody, które stają na drodze kobietom chcącym brać udział w życiu publicznym, czyli m.in. brak rozwiązań ułatwiających godzenie ról, utrudniony dostęp do przedszkoli i żłobków. Podkreślano, że aby aktywizować kobiety, potrzebne są: sensowna polityka prorodzinna, promowanie aktywnego ojcostwa, partnerskiego modelu rodziny i elastycznego czasu pracy.
Podczas debaty padały argumenty zarówno za, jak i przeciw parytetom.
Agnieszka Kozłowska-Rajewicz (PO) przekonywała, że "liczba mandatów zdobywanych przez kobiety nie zależy od tego, czy jest ich na listach dużo czy mało. "To nie procent kobiet, ale miejsce, z którego startują kandydatki, wpływa na ich wyborczy wynik" - oświadczyła. Jej zdaniem, kwota 50 proc. w praktyce oznaczałaby konieczność znalezienia dodatkowo 7-9 kobiet chętnych do startu w wyborach. "Każdy, kto układał listy wyborcze wie, że to jest niemożliwe" - powiedziała. Jej zdaniem, bardziej racjonalna wydaje się kwota 30-proc.
Beata Szydło (PiS) przestrzegała, że zapisy ustawowe mogą okazać się mało skuteczne i będą jedynie "papierowe" mieszcząc się w kategorii poprawnych politycznie.
I Kozłowska-Rajewicz, i Szydło podkreślały, że w ich partiach są wewnętrzne zasady, które regulują kwestię obecności kobiet.
Zdecydowanie za projektem opowiada się klub Lewicy. "Ustawa pozwoli na zrealizowanie w praktyce zapisu o równości kobiet i mężczyzn" - przekonywała Izabela Jaruga-Nowacka. Podkreśliła, że w obliczu kryzysu demograficznego kobiety wspólnie z mężczyznami muszą szukać sposobów godzenia ról.
Zaapelowała, by nie decydować się na 30-procentową kwotę zamiast parytetu. "Nie betonujmy sceny politycznej na poziomie 30 proc., bo ten +szklany sufit+, który dziś nas ogranicza, przesunąłby się tylko o kilka centymetrów" - argumentowała.
czytaj dalej
Poseł Lewicy Tomasz Kamiński, który zgodnie z zasadą równości również zabierał głos w imieniu tego klubu, podkreślił, że przykłady wielu innych krajów pokazują, iż parytety są skuteczne i zachęcił, aby brać przykład z lepszych, nie z gorszych.
Wicemarszałek Sejmu Ewa Kierzkowska (PSL) zwróciła uwagę, że wśród radnych różnych szczebli jest wiele kobiet, ich reprezentacja jednak gwałtownie maleje na szczeblu parlamentarnym. "Jeżeli kobieta chce być aktywną społecznie i politycznie, to ma do tego absolutne prawo. Tylko czy dzisiaj każda kobieta ma możliwość wyboru?" - pytała. Jej zdaniem kobiet tak naprawdę nie trzeba aktywizować, ale trzeba zrobić coś, żeby miały równy dostęp do aktywności, także w sferze politycznej.
Przeciwne zapisom projektu co do zasady jest koło poselskie Polska Plus. Jednak, jak zaznaczył Jan Filip Libicki, ponieważ podpisało go 150 tys. obywateli, koło nie składa wniosku o jego odrzucenie, ale proponuje skierowanie projektu do dalszych prac w komisji.
Zdzisława Janowska (SdPl) podkreśliła, że dziś kobiety są niedoreprezentowane, nie tylko w Polsce, ale i w całej UE, a brak kobiet w polityce to deficyt demokratyczny. "Dlaczego tak długo ta walka twa? Bo tak długo trzeba przełamywać stereotypy" - mówiła.
"Jeśli przyjąć, że z uwagi na uwarunkowania społeczno-kulturowe kobiety mają utrudniony dostęp do działalności publicznej, to stworzenie parytetu nie daje im żadnego przywileju, ale niweluje tę nierówność, czyli czyni zadość zapisanej w konstytucji zasadzie równości" - przekonywał Jan Widacki (DKP-SD).
Zdaniem Anny Sobeckiej (PiS) wprowadzenie parytetów byłoby deprecjonowaniem kobiet w społeczeństwie, bo świadczyłoby o tym, że bez tego mechanizmu kobiety sobie nie poradzą. "Kobiety przede wszystkim chcą się realizować jako żony i matki. To dzieci, a nie kobiety są największymi poszkodowanymi w dzisiejszej batalii pomiędzy rodziną a pracą" - przekonywała.
czytaj dalej
Z kolei Joanna Mucha (PO) otwarcie przyznała, że została wybrana do Sejmu z pozycji parytetu i wcale nie czuje się tym obrażona. "Instrument parytetu to jeden z mechanizmów zwiększania udziału kobiet w polityce, obok odblokowania ich czasu, choć oczywiście najlepiej byłoby, gdyby nie był potrzebny" - mówiła. Zaproponowała, aby do parytetu dochodzić stopniowo, w kolejnych wyborach, zaczynając od 30-procentowych kwot.
Piotr Van der Coghen (PO) pytał, dlaczego Sejm - przyznając parytety - miałby "poniżać kobiety tanimi ochłapami". Według niego, w sprawowaniu funkcji parlamentarzysty nie ma znaczenia płeć. "Kiedy mówią: +kompletny debil+ czy +głupia pinda+ - jedna i druga inwektywa - jeżeli zasłużona - odbiera powagę tej izbie i żadne parytety tego nie zmienią" - oświadczył.
Leszek Deptuła (PSL) mówił, że jest za, ale ponieważ sam układał listy - wie, "jak trudno znaleźć do nich kobiety". "Znając nasze męskie inklinacje, że panie są tylko do ozdoby, to ten parytet jest nam potrzebny. Pytanie tylko, czy 50-procentowy" - oświadczył.
W sprawie parytetów zabrał głos kandydat na prezydenta Andrzej Olechowski - jeden z sygnatariuszy obywatelskiego projektu ustawy. W oświadczeniu przesłanym PAP zaapelował o przyjęcie tej inicjatywy legislacyjnej.
"Dzięki stworzeniu kobietom możliwości większego, aktywnego udziału w polityce życie publiczne stanie się mądrzejsze i nabierze ogłady. Zwracam uwagę, że projekt ustawy, którego pierwsze czytanie w Sejmie odbywa się dzisiaj, daje kobietom równe szanse. O ostatecznym wyborze zadecydują głosujący" - napisał Olechowski. Jak podkreślił, gdyby był prezydentem "po uchwaleniu takiego aktu prawnego podpisałby go bez zastrzeżeń i zwłoki".