Catherine Ashton, nowa europejska minister ds. zagranicznych, przedstawiła w czwartek, jak będzie zorganizowana podległa jej służba dyplomatyczna. Będzie miała dwóch zastępców, którzy mają uczestniczyć w mniej znaczących spotkaniach międzynarodowych. Sekretarz generalny służby będzie na bieżąco zarządzał armią dyplomatów, która docelowo ma liczyć aż 6 tysięcy osób. Ashton będzie też wspierana przez sześciu dyrektorów generalnych. Jeden zajmie się budżetem służby zagranicznej, inny sprawami horyzontalnymi, jak walka z ociepleniem klimatu czy prawa człowieka, a trzeci - kontaktami z organizacjami międzynarodowymi, jak ONZ czy Bank Światowy. Pozostali trzej podzielą między sobą odpowiedzialność za regiony świata: jeden - Bliski Wschód, Rosja, Azja Centralna, drugi - USA, Japonia i Kanada, a trzeci - Afryka, Ameryka Łacińska i Azja Południowo-Wschodnia.

Reklama

Od tego, kto obsadzi te dziewięć stanowisk, będzie zależeć realny wpływ poszczególnych państw na politykę Unii. Ashton nie będzie miała fizycznie czasu, aby zagłębić się w dylematy stosunku UE do poszczególnych krajów. Będzie musiała polegać na zdaniu swoich współpracowników. Czy znajdą się wśród nich Polacy? Nasz kraj ma spore ambicje. "Chcemy obsadzić jedno, może dwa kluczowe stanowiska dyrektorskie. Mamy znakomitych kandydatów od spraw azjatyckich czy bezpieczeństwa" - mówi DGP minister ds. europejskich Mikołaj Dowgielewicz. Nazwisk nie chce ujawniać. Ale wiadomo, że w służbach Ashton nie może pracować nikt, kto przynajmniej przez trzy lata nie był zatrudniony w dyplomacji własnego kraju.

Nie zanosi się jednak na polski sukces w tej walce. Polska miała nadzieję, że nowe stanowiska będą obsadzane zgodnie z kluczem geograficznym. Wówczas kandydaci pochodziliby ze wszystkich regionów Unii. Ale na to nie ma szans. Parlament Europejski zdecydowanie opowiada się za takim rozwiązaniem. Ale nie stare kraje członkowskie. "One od dawna są nadreprezentowane w dotychczasowych instytucjach Unii i wolą, aby tak pozostało" - mówi nam Jacek Saryusz-Wolski, eurodeputowany Platformy.

czytaj dalej



Reklama

Polsce nie udało się też przekonać Catherine Ashton, by jej dwaj zastępcy byli politykami wybieranymi przez wszystkich przywódców Unii. Będą to jedynie wysocy rangą urzędnicy. A to znów stawia nasz kraj w gorszej pozycji. Bo na razie w instytucjach europejskich nie mamy dyrektorów generalnych. Inaczej niż duże kraje UE.

Nie najlepiej rozpoczęła się dla nas także batalia o obsadzenie stanowisk ambasadorów UE. Na razie wśród 136 szefów misji Komisji Europejskiej (wkrótce to właśnie one przekształcą się w przedstawicielstwa Unii) nie ma żadnego Polaka. W tym roku zostanie jednak zmienionych aż 32 z nich. Dwóch najpoważniejszych kandydatów - Jacek Saryusz-Wolski oraz szef Akademii Dyplomatycznej Andrzej Ananicz (miał pojechać do Pakistanu) - oświadczyło niedawno, że nie są już zainteresowani pracą w służbach Ashton. Teraz więc Polska mierzy nieco niżej. Naszym priorytetem miałaby być któraś z dwóch ambasad bałkańskich: Tirana lub Sarajewo. Europoseł PiS Paweł Kowal uważa, że jednym z winnych tej sytuacji jest szef MSZ Radosław Sikorski. "Zamiast pojechać na nieformalne spotkania ministrów sprawa zagranicznych w Kordobie i Saariselka (Finlandia), gdzie była ustalana obsada służby zagranicznej, wolał prowadzić kampanię do prawyborów prezydenckich w Polsce" - twierdzi polityk PiS.