Nie przeszkadzają nam ani niezliczone wpadki i potknięcia, które ciągną się za nim długim sznurem, ani alkoholowy odorek snujący się wokół naszego faworyta. Niewykluczone zresztą, że jedno i drugie działa na nas niczym feromony. Bez wątpienia Kwaśniewski to obok Jarosława Kaczyńskiego najbardziej zagadkowy fenomen naszej sceny politycznej. Żywotność i wpływ obu na nasze mózgi i serca są zaiste frapujące.
Dlaczego tak kochamy Kwaśniewskiego? Aby to zrozumieć, trzeba by się przyjrzeć zarówno byłemu prezydentowi, jak i nam - którzy mamy do niego słabość. Być może to drugie jest nawet ważniejsze. Ponieważ jednak w tym wydaniu DZIENNIKA powinny się zmieścić i inne teksty, Polaków zostawmy w spokoju, a pod lupę weźmy samego Kwaśniewskiego. I spójrzmy na niego przez pryzmat Ameryki.
Jeszcze niedawno w USA mówiło się, że demokratyczny kandydat na prezydenta to jeden z nas, a republikański - najlepszy z nas. To znaczy demokrata był typem faceta z sąsiedztwa, z którym amerykański obywatel powinien czuć więź i widzieć w nim samego siebie. Z kolei archetypiczny republikanin był (a w przypadku obecnego prezydenta - jest) przedstawicielem establishmentu, doskonale wykształconym członkiem rodu, który od pokoleń zajmował się przewodzeniem lub wielkim biznesem. Nie był i nigdy nie będzie kimś bliskim, ale za to jeszcze w okresie prenatalnym przygotowywano go do wielkich wyzwań.
Otóż moim zdaniem fenomen Kwaśniewskiego polega na tym, że - mówiąc metaforycznie - patron LiD jest jednocześnie demokratą i republikaninem. Jest i jednym z nas, i najlepszym z nas. I facetem z sąsiedztwa, swoim chłopem, z którym można się dogadać, popijając piwo przy grillu, i członkiem wielkiego świata, w którym porusza się ze swobodą i zwinnością geparda na sawannie. Jest i 07, i 007 - to znaczy i przaśnym Borewiczem w kożuszku, i kosmopolitycznym Bondem w smokingu. Jest jedyną postacią, która występuje równocześnie i w "Złotopolskich", i w "Dynastii".
Ta dwoistość natury byłego prezydenta czyni go właściwie niezniszczalnym, a w każdym razie bardzo odpornym na ciosy. Mało co może mu zaszkodzić. Bo kiedy robi coś niestosownego, to z pewnego punktu widzenia to wcale niestosowne nie jest. Gdyby był tylko republikaninem albo demokratą, rozmaite fakty i wydarzenia mogłyby go ośmieszyć. Ale ponieważ zakorzeniony jest w obu światach, niepowodzenia w jednym tłumaczymy drugim i łatwo rozgrzeszamy. Na zdrowy rozum zblatowanie lewicowego prezydenta z oligarchami czy nieznośnie pretensjonalny snobizm jego małżonki powinny być przynajmniej irytujące, jeśli nie kompromitujące. Ale wszak on i jego rodzina to wielcy tego świata i zachowują się dokładnie tak, jak salonowi tytani powinni - zadają się z bogaczami, dostają na imieniny drogie obrazy i wiedzą, jak jeść nawet najbardziej niesamowite ciastka. Jakiekolwiek pretensje mogą być tylko przejawem zawiści.
A co, gdy były prezydent zachowuje się niesalonowo? Gdy kłamie w sprawie wykształcenia, wsiada do bagażnika Łukaszenki, żartuje z papieża albo nabąblowany jak messerschmitt przemawia na Ukrainie? Wtedy włącza się jego druga natura, a raczej to my ją uruchamiamy w swoim postrzeganiu byłego prezydenta. Kwaśniewski nie wyrodził się, ciągle jest jednym z nas. Na szczęście nie przepoczwarzył się w sztywnego jak kij od szczotki absolwenta Eton. Chłop wnosi w ten wielki świat coś swojskiego, cząstkę nas. Bo czy my jesteśmy święci? Czy nie oszukujemy? Nie lubimy się napić? Albo pokpić z lepszych od siebie? A on, kurde, to robi, pozostając w tym wielkim świecie sobą, czyli nami. Ekstra gość.
Oczywiście, nasza wyrozumiałość dla Kwaśniewskiego często idzie zbyt daleko. Kontuzja golenia nad grobami polskich oficerów to była po prostu ohyda. Jednak potrafimy przymknąć na to oko, zapomnieć, wybaczyć. Kwaśniewski ma bowiem nie tylko dar polityczno-społecznej bilokacji (i salonowy, i swojski), ale jest wyposażony w cechę błahą, wręcz banalną, lecz bez której nie byłoby prezydenta Kwaśniewskiego. Otóż ma on mnóstwo osobistego uroku, przeciwko któremu większość ludzi jest właściwie bezbronna. Jak potężna to broń, celnie pokazał Woody Allen w filmie "Słodki drań", którego tytułowy bohater jest wyjątkowo popsutą kanalią, której jednak po prostu nie można się oprzeć. Zresztą każdy z nas ma zapewne takiego znajomego, który rozbraja nas swym wdziękiem i w związku z tym wybaczamy mu znacznie więcej niż innym. A on o tej naszej słabości wie i skwapliwie ją wykorzystuje.
Tak jest właśnie z Kwaśniewskim, a piszący te słowa jest najlepszym na to dowodem. Uważam, że były prezydent to polityk szkodliwy, że "system prezia" zabagnił Polskę, a demokracji pozbawił istoty, zostawiając puste dekoracje. W dodatku Kwaśniewski to niedouczony ignorant pragnący uchodzić za intelektualistę, a takie typy zawsze wyjątkowo mnie irytowały. Nie ufam mu za grosz, widzę jego groteskowość i w życiu na niego nie głosowałem ani nie będę głosował. A jednak jakoś go lubię. Okropne, prawda?