Czy to efekt obaw specjalistów od wizerunku, którzy uznali, że kolejny wyjazd znów pogorszyłby notowania szefa rządu? A może ostrożność podyktowana racjonalną analizą - mecz można przecież przegrać, a wtedy premier znalazłby się w kręgu porażki?

Reklama

"Gdybyście pisali inaczej o Peru, to pewnie na Polska - Niemcy premier by pojechał" - odpowiada ważny polityk PO.

Na Euro 2008 wybiera się za to prezydent. Przyjedzie na drugie spotkanie, z Austrią, na zaproszenie prezydenta tego kraju Heinza Fischera. "Potem mają zaplanowane rozmowy bilateralne w trakcie kolacji" - mówi prezydencki minister Michał Kamiński.

To oznacza, że żaden z naszych przywódców nie zaszczyci inauguracyjnego meczu Polaków z Niemcami w Klagenfurcie. Dlaczego nie jedzie premier? "Jest bardzo zajęty, ma dużo pracy i nie znajdzie czasu, by pojechać na mecz" - powiedział DZIENNIKOWI szef jego gabinetu politycznego Sławomir Nowak. Ale faktycznie otoczenie szefa rządu obawia się, że odium dość prawdopodobnej porażki Polaków (nigdy nie pokonaliśmy Niemców na wielkiej imprezie), mogłoby spaść i na niego. "Ja na pewno nie miałbym do niego pretensji, gdyby oglądał mecz na stadionie" - mówi Kamiński.

Ale obawa o porażkę to tylko jeden z powodów. Drugi to sytuacja, jaką w kancelarii premiera nazywa się syndromem Machu Picchu. Chodzi o niedawną wizytę szefa rządu w Peru. Po jego powrocie sztab kancelaryjnych PR-owców przystąpił do zacierania wszelkich śladów wyprawy określanej mianem katastrofy.

Już w dniu powrotu z Peru wybito premierowi z głowy mecz, jaki naprędce chciał zagrać z kolegami z PO. Potem zakazał swoim ministrom wyjazdu do Szwajcarii, na umówiony mecz z miejscową reprezentacją polityków. "Sobota to dla nas normalny dzień pracy" - tłumaczył się minister sportu Mirosław Drzewiecki. Teraz premier rezygnuje z wyjazdu na Euro 2008. "To sztuczne" - uważa eurodeputowany Ryszard Czarnecki. I dodaje: "Gdyby Tusk uczciwie pracował przez pół roku, nie musiałby teraz obawiać się posądzeń o lenistwo".

Czy premier naprawdę ma się czego obawiać? Wizyty głów państw czy szefów rządów na meczach swoich reprezentacji na ważnych imprezach to ogólnie przyjęty zwyczaj. Podobnie jest w Polsce choć po 1989 roku Polska zakwalifikowała się na dużą imprezę piłkarską dopiero w 2002 roku. Wówczas na mecz otwarcia z gospodarzami - Koreą, pojechał prezydent Aleksander Kwaśniewski. Bez powodzenia, bo przegraliśmy 0:2. Ale winny nie był prezydent, a piłkarze i Edyta Górniak, która miała ich wybić z rytmu fatalnie wykonanym hymnem.

Reklama

Cztery lata później na inaugurację do Niemiec poleciał premier Kazimierz Marcinkiewicz. Polska przegrała 0:2 z Ekwadorem. Tym razem premier był obwiniany. Ale nie dlatego, że był na stadionie, tylko dlatego, że przed meczem pojawił się w szatni i zdekoncentrował graczy.

Na następny mecz, z Niemcami, na zaproszenie prezydenta Horsta Koehlera przyjechał Lech Kaczyński. Był bliski świętowania remisu, ale w 91 minucie Niemcy strzelili jedynego gola i Polska znów przegrała. I tym razem nikt nie winił prezydenta.