W Zakładach Przemysłu Cukierniczego Mieszko w Raciborzu panika. Trzeba stworzyć wyrób czekoladopodobny - ten, który dołączamy do najnowszego wydania "Newsweeka". Nieważne są wykresy jakości, polewa bez połysku, gumowata konsystencja. Tak ma być. Nawet gorzej. "Okazało się, że przy dzisiejszej technologii i jakości surowców trudno zrobić naprawdę zły produkt" - śmieje się Paweł Salamonowicz, dyrektor operacyjny Mieszka. "Od jednego z dostawców wyprosiliśmy polewę złej jakości. Ale i tak była za dobra".
Skąd wiadomo, jak ma smakować? W Mieszku pracuje Franciszka Adamczyk, która pamięta czasy, gdy zakład nazywał się Ślązak i produkował taką podrabianą czekoladę. "Nie było jednej receptury" - opowiada Adamczyk. "Jak zaczęło brakować ziarna kakaowego, zjednoczenie odcięło nam dostawy. Róbcie coś, żeby przypominało czekoladę, ale bez ziarna kakaowego".
Czekolada musi mieć określoną zawartość masła kakaowego wyciskanego z ziaren - od 30 proc. w górę. Ale Polak potrafi: PRL-owski wyrób czekoladopodobny składał się z cukru pudru, tłuszczu kakaopodobnego, domieszki kakao w proszku i lecytyny. Pani Franciszka pamięta, że wpadła na pomysł, by dodawać kawy Inki. Też smakowało.
Nasz wyrób czekoladopodobny był testowany w Mieszku przez tzw. panel smakowy (coś w rodzaju kiperów) i resztę załogi. Większość krzywiła się po skosztowaniu próbek. Ale dyrektor firmy zawyrokował: O, dobre! I znów trzeba było pogorszyć.
Reklama
"W pierwszej wersji daliśmy mniej cukru, a więcej dodatków, żeby czekoladka nie była gliniasta. Gabrysia z produkcji tak z rozpędu zrobiła. A ja mówię: walnij cukru i jechać"- pani Franciszka relacjonuje akcję "Pralina PRL". "Ale nie mogliśmy psuć smaku w nieskończoność, bo złej jakości masa zapchałaby nam linię produkcyjną. I tak osiem godzin musieli ją czyścić, nim można było robić znowu normalną czekoladę."
Reklama
Mieszko robił wyrób czekoladopodobny na zamówienie „Newsweeka”, ale inni producenci raz po raz próbują podrabiać towary z czasów PRL. Choćby oranżadę.
Włodzimerz Faber z Węgierskiej Górki jest producentem napojów od 30 lat. W PRL robił oranżadę i zapewnia, że to, co można dziś kupić, zawsze będzie nędzną podróbką. Dlaczego? "Prawdziwa oranżada była robiona z cukru, kwasku cytrynowego i esencji na spirytusie. Bez konserwantów. Przez to miała przydatność do spożycia 7 dni. Oranżady współczesne stoją na półkach miesiącami, muszą być konserwowane chemią, więc smakują inaczej" - tłumaczy.
Innym kultowym produktem była guma balonowa z zakładów w Brzegu. Decyzja o jej produkcji zapadła na szczeblu rządowym (była wszak polityczna, jak ta o imporcie coca-coli). Zakupiono linię technologiczną w Japonii i już można było produkować gumę w kostkach i listkach.
Maria Świętochowska, kierownik działu technologicznego w Przedsiębiorstwie Wyrobów Cukierniczych Odra w Brzegu, pamięta te czasy. "Balonówka z Donaldem była wówczas dostępna w Peweksie albo przywożona prywatnie z zagranicy. Z rozeznania rynku wyszło, że powinniśmy produkować 25 proc. wyrobu o smaku miętowym, a reszta to owocówka. Recepturę opracowaliśmy sami metodą prób i błędów. I się udało. Balony były, że hej..." - wspomina. Produkcja sprzedawała się na pniu.
Inna sprawa, że w tamtych czasach Polacy kupowali wszystko. I przyzwoitą gumę na szwajcarskich aromatach, i okropne jedzeniopodobne podróby - jak kakao odżywcze. Produkowano je w poznańskich Zakładach Koncentratów Spożywczych. Kakao stanowiło mniej niż połowę jego zawartości, reszta to mączka owsiana preparowana i pirofosforan sodu. Po zalaniu mlekiem pseudokakao było gęste jak zupa.
Nie do podrobienia jest też smak peerelowskich wódek - Vistuli, Balticu. Vistulę nazywano kombajnem i mówiono, że robią ją z karbidu. Wanda Sikorska, technolog w Szczecińskiej Wytwórni Wódek Polmos, broni dawnych wyrobów. Vistula owszem, powstawała ze spirytusu gorszej jakości. Ale już Baltic to był produkt, można rzec, wypasiony: ładna etykietka, niezły smak.
Bo ładna etykietka nie była czymś oczywistym. Łatwiej było spotkać etykietę zastępczą. Tym, którzy nie pamiętają tamtych czasów, wytłumaczę to tak: bierze się torebkę z napisem "cukier", wsypuje do niej mąkę, skreśla słowo "cukier" i gotowe.
Z etykietą zastępczą często rzucana była do sklepów także ta gorsza wódka, Vistula. Naklejki pochodziły z wódki o nazwie Luksusowa żałobna (wymyślono ją na stypy), która nie przyjęła się na rynku, tyleż z uwagi na makabryczną nazwę, co koszmarną etykietę - żółte litery na czarnym tle. Nawet Polacy, którzy godzinami wystawali w kolejkach przed monopolowymi, nie chcieli jej kupować. W magazynie zalegały tysiące "żałobnych" etykiet. Zadrukowano je więc z drugiej strony i klient kupował butelkę, która miała na zewnątrz czerwoną naklejkę Vistula, a od szkła - żałobną.
W połowie lat 80. pojawiły się pogłoski, że Vistula szkodzi, i z dnia na dzień wycofano ją z produkcji. Bo jeśli chodzi o napoje wyskokowe, zawsze byliśmy koneserami. W czasach PRL w Szczecinie produkowano 80 gatunków alkoholu. Eksperymentowano z wódką Popularną: miała 35 proc. mocy i się nie przyjęła. Robiono nalewki na anyżu gwiaździstym, korzeniu arcydzięgiela. Dziś - mówi Wanda Sikorska - zastępuje się to kilkoma kroplami chemicznego aromatu. "Od strony organoleptycznej myślę, że PRL nie był taki zły" - dodaje Sikorska. I z sentymentem wspomina, jak raz w studenckiej stołówce pojawiły się banany. Studenci tak się na nie rzucili, że nawet ich z bliska nie zobaczyła. Do dziś nie wie, czy były prawdziwe, czy bananopodobne. Jak życie w PRL.


Tekst "Jak fałszowaliśmy czekoladę” ukazał się w "Newsweek Polska" nr 50/2006, s. 86-87. Znajdziesz go też na www.newsweek.pl