W stanie wojennym, gdy życie towarzyskie kwitło, pojawił się nowy, kultywowany w kręgu moich przyjaciół obyczaj. Zaczęło się parę miesięcy wcześniej od zaprzyjaźnionej pary gejów. Mieli dolary, a więc dostęp do dóbr rzadko wtedy goszczących na polskich stołach. I to oni latem ’81 wzięli na siebie ciężar organizowania nam czasu wolnego. Popijawy okraszone byle jaką zakąską zmieniły styl. Pojawiły się whisky i gin, paliliśmy amerykańskie papierosy, których dym był urzekająco wonny. A na stołach zagościły tak egzotyczne zakąski, jak oliwki czy salami, które w Polsce wówczas kojarzyło się z tanim gatunkiem żółtego sera. Oczywiście, nie starczało tych specjałów na cały wieczór i pod koniec impreza zamieniała się w balangę w typowo peerelowskim stylu. Ale przynajmniej stylowo zaczynaliśmy.

(...) O kim i o czym właściwie tu piszę. Środowisko, w którym się wówczas obracałem, w żadnym wypadku nie było kręgiem żarłoków szukających okazji do wyżerki. Przeciwnie: żyliśmy sprawami ducha. I - by rzec w stylu tamtej epoki patetycznie - sprawami ojczyzny. Byliśmy koło trzydziestki, pisaliśmy wiersze, powieści i eseje. I zostaliśmy przez stan wojenny dotkliwie przetrąceni w nadziei na większą porcję wolności, która wybuchła wraz z Solidarnością. Antek dopiero latem ’82 wyszedł z ośrodka dla internowanych; Tomek był jedną z kluczowych postaci w kręgu warszawskiej prasy podziemnej. Niemal wszyscy pozostali współpracowali z konspiracyjnymi wydawnictwami. A ci, którzy w najmniejszym stopniu czuli w sobie duszę wojownika, uczestniczyli w alternatywnym - osłanianym przez Kościół lub zupełnie prywatnym - ruchu artystycznym.

Reklama
Dlaczego więc piszę o głodzie szynki, a nie o głodzie wolności, który przecież bardziej nam doskwierał? Dlaczego o smaku bimbru zimą ’82 na warszawskim blokowisku, a nie o dysputach i moralnych rozterkach? Bo to tak naprawdę była jedna i ta sama sprawa, a głód szynki był głodem duchowym. Tak jak bimber wydawał się czymś więcej niż wódką, bo siedząc przy nim do rana, wiedliśmy - a przynajmniej tak nam się zdawało - zasadnicze debaty, będące remedium na otaczający nas nieprzyjazny świat.
Oczywiście, każdy człowiek woli jadać smaczne niż niesmaczne potrawy. Ale wtedy chodziło o coś więcej. W cieniu prowadzonej z coraz mniejszą nadzieją walki o poszerzenie granic wolności toczyła się cicha i niepatetyczna wojna o smak życia. Krem czekoladowy kontra produkowany z gliny wyrób czekoladopodobny. Szynka kontra wędliny produkowane z wody, soli i rybiego białka. Salami i oliwki kontra kandyzowana włoszczyzna, którą rzucono do sklepów przed Wielkanocą. Pędzony na rodzynkach bimber kontra śmierdząca wódka Bałtycka. Chesterfieldy kontra klubowe. Nie uczestniczyliśmy w tej wojnie świadomie, to był raczej instynkt. Choć zaczytywaliśmy się (oczywiście nielegalnymi) "Dziennikami" Leopolda Tyrmanda i wcale nie wydawał nam się absurdalny pomysł pisarza, by 30 lat wcześniej walczyć ze stalinowską odmianą komunizmu za pomocą kolorowych skarpetek, dobrze skrojonych ciuchów i muzyki jazzowej.
Bo tak naprawdę w tej wojnie o smak życia chodziło o zderzenie cywilizacji. O to, czy choćby przez odświętną chwilę będziemy mogli się czuć mieszkańcami normalnego, zachodniego świata, czy do końca zatopi nas antycywilizacja komunizmu, wroga życiu rozumianemu jako przyjemność kultura bylejakości. Namiastka życia taka, jak inny symbol stanu wojennego: buty, które można było kupić na przydział kartkowy - obrzydliwe i niewygodne, rozpadające się po paru tygodniach. Swoistym kultem otoczone było wtedy piwo w puszkach (młodsi od nas nawet takie puszki kolekcjonowali), uchodzące przecież wśród wytrawnych piwoszy za piwny plebs gorszy od beczkowego. Ale ponieważ u nas dostępne było tylko w peweksach, urastało do rangi jednego z symboli zachodniej cywilizacji.
To, że w tej wojnie opowiadaliśmy się po stronie normalności, było samoobronnym odruchem tonącego. Konsumpcja nie była wówczas zaprzeczeniem duchowości, lecz jej paradoksalną odmianą. (...)
Reklama
Głód szynki był tym samym głodem co głód poezji. Głodem ludzi żyjących w cywilizacji permanentnego niedoboru - zarówno pokarmów cielesnych, jak i duchowych, z wolnością na czele. Smak kremu czekoladowego był tym samym smakiem co smak "Mechanicznej pomarańczy", obejrzanej dzięki cudem zdobytemu biletowi na pokaz filmów brytyjskich. Nie podzielam częstej dziś nostalgii za PRL-owskimi smaczkami, ale ją rozumiem. Bo siła smaku szynki czy (skoro o smaku mówimy) nowego tomu Zbigniewa Herberta polegała na tym, że były to smaki odświętne. Z rzadka dawkowane i z trudem zdobywane, a na dodatek rzucane na tło PRL-owskiej codzienności, która była kompletnie niejadalna.
Niedawno Jerzy Pilch, dystansując się i od tych nostalgii, i od martyrologicznego wizerunku PRL, postawił w "Dzienniku" ironiczne pytanie "Czy stan wojenny był sexy". Dla mnie seksu było w nim tyle, co w zakazanej w tamtych czasach piosence Salonu Niezależnych "O niespełnionej miłości na terenie magazynu kółka rolniczego". Zaczynał się ten erotyk tak: "Ćwir, ćwir, ćwir, ćwir, ma turkaweczko, ćwir, ćwir, ćwir, ćwir, zrobię ci dziecko. - Ćwir, ćwir, ćwir, ćwir, a róbże, róbże, ćwir, ćwir, ćwir, ćwir, na tej tekturze. - Ta tektura się nie nadaje, bo oblana i szczyną pachnie". (...)



Wybrane fragmenty tekstu "Kwestia smaku" w "Newsweek Polska" nr 50/2006, s. 80-86