Być może chcą, by mówiła o nich cała Polska, jak wtedy, gdy przed kancelarią premiera protestowały pielęgniarki. Ale na duży rozgłos się nie zanosi. Roman Giertych, wraz z innymi działaczami Ligi Polskich Rodzin, rozbił nie miasteczko, ale miniwioskę.

Przed kancelarią premiera koczuje ledwie garstka działaczy LPR. Bo, jak na razie, niewielu partyjnych kolegów Romana Giertycha odważyło się zamieszkać na powietrzu, by domagać się uwolnienia, ich zdaniem, niesłusznie zatrzymanego dziś Janusza Kaczmarka.

W przeciwieństwie do pielęgniarek, LPR-owcy działają nielegalnie. Bo nikt zgody na obozowisko w centrum stolicy im nie wydał. "To miasteczko stoi przed kancelarią premiera na własne ryzyko. Do urzędu miasta nie wpłynął bowiem wniosek o wydanie zgody na jego rozbicie" - potwierdza Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezydent Warszawy.

A to oznacza, że w każdej chwili, jeśli tylko premier lub jego służby albo zarządca terenu poskarżą się np. straży miejskiej czy policji, że nie życzą sobie namiotowej wioski, zostanie ona zlikwidowana. Funkcjonariusze mogą w takim wypadku nawet użyć siły, wynosząc po prostu nielegalnych obozowiczów i ich przenośne domki.





Reklama