Wałęsa, wspominając strajki 1980 roku, przekonuje w rozmowie z PAP, że akcja ta była dobrze przemyślana. Tłumaczy, że wyciągnięto wnioski z wcześniejszych protestów i robiono wszystko, by uniknąć błędów. "Chcieliśmy się zjednoczyć, ale nie szło, rozbijano nas. Tu w sukurs przyszedł nam Ojciec Święty. Zgromadził nas w modlitwie. I tak zjednoczeni zobaczyliśmy jak nas jest dużo i daliśmy się dalej poprowadzić" - opowiada. Przyznaje, że rozważana była szersza akcja z opozycją czeską. "Były rozmowy z Vaclavem Havlem w Czechosłowacji. A więc szykowała się solidarność Europy Środkowowschodniej, gdybyśmy przegrali jeszcze raz w stoczni" - mówi Wałęsa.
Wśród powodów sukcesu były prezydent wymienia także rezygnację liderów reżimu komunistycznego. "Większość komunistów, którzy byli wtedy u władzy, studiowała na Zachodzie. Oni widzieli Zachód. Widzieli, jak tam wygląda życie i czuli, że ze swoim systemem przegrywają. Nie mieli specjalnie ochoty na jego obronę, już nie za bardzo chcieli się narażać, a my z tego skorzystaliśmy" - przyznaje.
Pytany, czy słowa "Mamy pierwsze, niezależne, samorządne związki zawodowe. Mamy prawo do strajku" były najważniejszymi słowami w jego życiu, odpowiada: "To były bardzo ważne słowa, może rzeczywiście najważniejsze. Wiedziałem jednak, że walka tak naprawdę dopiero się rozpoczęła. Wy się cieszycie, a ja się martwię - teraz to dopiero się zacznie".
Były prezydent tłumaczy się także z wywołanej na początku lat 90. "wojny na górze". "Wstydzę się tego, brzydzę się tego, ale musiałem to zrobić, bo gdyby generał Wojciech Jaruzelski został jeszcze pięć lat, to Tadeusz Mazowiecki musiałby wykonać brudną robotę i nikt by nas więcej nie wybrał do żadnego parlamentu. Po raz pierwszy przegralibyśmy w sposób demokratyczny z komunistami i to się szykowało".
Rok 1980 Wałęsa nazywa największym zwycięstwem w dziejach Polski, "pokojowym i finezyjnym". "Coś nieprawdopodobnego - mówi i dodaje: Otworzyliśmy drogę do wolności wszystkim krajom Europy Środkowowschodniej i republikom ZSRR. I nie popełniliśmy błędów Stalina, Lenina, Kim Ir Sena i Castro, tj. nie zatrzymaliśmy tej władzy dla siebie, tylko oddaliśmy ją narodowi i demokracji, przegrywając nawet siebie".
Były prezydent przekonuje także, że w tamtej chwili nie myślał o swojej karierze, a wysoko zaprowadziło go to, że od małego nie zgadzał się na kłamstwo. "Mówiono "klasa robotnicza", a ona nie miała nic do powiedzenia. To powodowało w moim życiu cały czas kolizję, która władowała mnie w opozycję. Będąc ambitnym domagałem się wciąż swego i tak grzęzłem w tym aż do prezydentury. A wcale nie miałem na to ochoty, wcale mi się to nie podobało" - zapewnia.