Telefon w Siłach Powietrznych zadzwonił 16 listopada po godz. 22. Oficer dyżurny usłyszał, że samolot ma być gotowy na rano. Antoni Macierewicz, który zaledwie kilka godzin wcześniej przejął resort obrony od Tomasza Siemoniaka, wybierał się do Brukseli, na unijne spotkanie unijnych szefów MON.

Reklama

Ludzie w łóżkach, samoloty niegotowe, plany lotu niezłożone, a gdzie obliczenia dotyczące lotu? Odprawy? - wylicza w rozmowie z "Polityką" anonimowy oficer, który spędził 20 lat w lotnictwie. Jak stwierdza, takie planowanie z dnia na dzień niesie ze sobą poważne niebezpieczeństwo.

Lot na łapu-capu grozi katastrofą - przekonuje wojskowy.

Oficerowie odmówili nagięcia procedur, minister nie ustępował. Nie chciał słyszeć o konieczności odpowiedniego przygotowania lotu wojskową maszyną, nie zgadzał się skorzystać z jednego z wyczarterowanych rządowych embaerów. Wreszcie interweniował jeden z generałów. Oświadczył ministrowi, że dowodzenie przez telefon zakończyło się rozbiciem Iskry pod Otwockiem. Chodziło o katastrofę samolotu 11 listopada 1998 r., kiedy to na telefoniczne polecenie generała, mimo złej pogody maszyna wykonała rozpoznawczy lot przed paradą z okazji Święta Niepodległości. Piloci stracili orientację we mgle i zginęli, rozbijając się o ziemię.

Stanowcza postawa generała sprawiła, że Antoni Macierewicz w końcu skorzystał z cywilnego embraera. Pozostaje pytanie, czy stanowczego wojskowego i jego podwładnych nie spotka teraz za to kara - podkreśla "Polityka".