Do tej pory Kossakowski prowadził własny kanał na YouTubie pod nazwą Piast.tv. Na kanale umieścił m.in. relację z parady równości (zapowiedzianą jako „parada pedałów”), z kolei na Twitterze i FB – wpisy m.in. o uchodźcach („Nie będzie niemiec pluł nam w twarz, ani arab gwałcił naszych kobiet” – pis. oryg.), po których odcięli się od niego lokalni działacze PiS. Bo Kossakowski, który sam o sobie pisze m.in., że jest „niezależnym dziennikarzem, francuskim cmokierem, ekspertem od niewygodnych pytań”, próbował w 2014 r. startować w wyborach samorządowych – jednak radnym z warszawskiego Ursynowa nie został. Nie dał za wygraną i wrócił rok później w kampanii prezydenckiej. Można go było zobaczyć podczas spotkań wyborczych kandydata PO Bronisława Komorowskiego. Zadawał prezydentowi niewygodne pytania; mówił, że ma już bilet do Norwegii, bo w kraju nie może znaleźć pracy; usiłował też uzyskać odpowiedź, czy Komorowski spotykał się z oficerem KGB.
PiS obsadza swoimi ludźmi wszystkie możliwe instytucje i firmy nie tylko dlatego, że tak nakazuje logika władzy. W ten sposób hoduje sobie zastępy wiernych ludzi, którzy swój życiowy awans zawdzięczają wyłącznie partii Jarosława Kaczyńskiego.
Ziemowit Kossakowski wkroczył do budynku TVP, z którego nadawane są programy informacyjne, na początku marca. "Na próbie kamerowej #infocasting w @tvp_info wcieliłem się w rolę prowadzącego »Wiadomości«. Przez 10 minut czułem się jak @KZiemiec. #duma" – napisze potem na Twitterze.
Premier Beata Szydło, która była szefem sztabu wyborczego Andrzeja Dudy, tłumaczyła, że nie zna Kossakowskiego, a jego akcje nie były z jej ludźmi uzgadniane. Teraz od wszelkich skojarzeń z kluczem partyjnym odcina się Telewizja Polska.
– To nie kompetencje są najważniejsze. Głównym kryterium jest lojalność. Powołujemy sprawdzone osoby – miał zadeklarować minister skarbu Dawid Jackiewicz kilka tygodni temu podczas posiedzenia komitetu wykonawczego PiS. Regułą stało się, że na opłacanych przez podatnika posadach obsadzani są ludzie bez wymaganych kwalifikacji – to przekonanie staje się coraz powszechniejsze także wśród przedstawicieli partii rządzącej. – Pretekst znajdzie się zawsze: asystentura Beacie Szydło jak w przypadku Radosława Włoszka (członek rady nadzorczej TVP i zarządu Międzynarodowego Portu Lotniczego Kraków-Balice), ożywiona praca w klubie „Gazety Polskiej” w Łomiankach – Jarosław Obolewski (wiceprezes PGZ) czy też np. dobra znajomość z szefem resortu lub przynależność do rodziny – Tomasz Waszczykowski (p.o. szef Urzędu Kontroli Skarbowej w Łodzi). Oni nawet nie muszą nic robić. Wystarczy, że ktoś szepnie o nich słówko, a znajdą się w notesie krążącym na Nowogrodzkiej – zapewnia mnie rozmówca; prosi o niepodawanie imienia i nazwiska.
Sami nominowani pytani o to, czy nie boją się, że przylgnie do nich etykietka nowych docentów marcowych, wybuchają śmiechem. Ten epitet był przed laty bardzo popularny – tak określało się ludzi, którzy otrzymywali awanse za popieranie PZPR. Pierwotnie odnosił się do doktorów piastujących stanowiska adiunktów na uczelniach, którzy po wydarzeniach Marca 1968 r. zostali mianowani docentami, choć nie posiadali stopnia doktora habilitowanego. I zajmowali miejsca profesorów usuwanych z uczelni w ramach czystek. – Docentów marcowych? Dobre sobie. To tak jakby na "Titanicu" zapytać, czy aby konstrukcja statku naprawdę jest tak doskonała i niezatapialna, jak to pisano w folderach reklamowych – mówi jeden z działaczy PiS, cytując Rafała A. Ziemkiewicza.
– Odwołania się pan nie boi, kiedy dojdzie do kolejnej zmiany władzy? – pytam Leszka Deca. – To, że mnie wytną, jest bardzo realne – szczerze odpowiada nowy szef Suwalskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Z wykształcenia jest nauczycielem, pełnił funkcje radnego sejmiku województwa z PiS, a w 2014 r. był kandydatem na europosła. – Poza tym to dla mnie nie będzie nic nowego, bo już raz w 2010 r. zostałem odwołany ze stanowiska, wtedy wiceprezesa SSEE. Wicepremier Pawlak doszedł do wniosku, że potrzebne są zmiany. I nikt wtedy nie dochodził, czy to było z klucza politycznego, czy nie. Pewne zmiany mają po prostu prawo zajść – uważa dziś.
Tomasz Janeczek, szef Prokuratury Regionalnej w Katowicach (nalegał na zatrzymanie Barbary Blidy), dopytywany o awans zastrzega, że "nie wypowiada się w kwestiach politycznych": – Nie odpowiadam też za opinie innych o mojej osobie. Zdecydowałem się objąć nowe wyzwanie, bo te leżą w mojej naturze. Chcę się zmierzyć z rzeczami trudnymi, ale służącymi dobrej zmianie, czyli reformie organów ścigania czy też szerzej wymiaru sprawiedliwości.
– Po raz pierwszy słyszę odnoszenie mojej osoby do jakichkolwiek powiązań lub sytuacji politycznych – zastrzega też Mateusz Leniewicz-Jaworski ze stadniny w Janowie Podlaskim. – Z polityką nie mam nic wspólnego, nigdy nie byłem członkiem partii ani nie jestem w chwili obecnej. Specjalizuję się w hodowli koni czystej krwi arabskiej, od wielu lat jest to moja praca i ogromna pasja – odpisuje na pytania i prosi dodatkowo o autoryzację.
– I to jest właśnie najgorsze; dziś powołani przez PiS albo deklarują: (nie) jestem z klucza politycznego, albo: my tak robimy, bo tamci też tak robili. To nic innego jak samonakręcająca się spirala – oburza się dr Anna Materska-Sosnowska z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Sam Jarosław Kaczyński w 1997 r. krytykował apetyt działaczy AWS na państwowe stołki – a właśnie rozbuchany nepotyzm był jednym z gwoździ do trumny Akcji Wyborczej Solidarność. Potem, w 2013 r., narzekał na panoszące się w Polsce korupcję i kolesiostwo, które "rozlały się dzisiaj po Polsce w rozmiarach wcześniej nieznanych". – Sprawiedliwość jest ciągle zadaniem do wykonania; problemem do rozwiązania. (...) Mamy prawo i obowiązek zapytać: czy Polska jest dzisiaj krajem sprawiedliwym? Pozwolę sobie odpowiedzieć: nie, po stokroć nie – mówił także trzy lata temu podczas marszu PiS w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego.
Eksperci są przy tym zdania, że im więcej zostanie teraz nadpsute, tym bardziej będzie to wykorzystywane przez następców. – Przecież osoby przychodzące do tych różnych prac na pewno w tyle głowy mają, że przychodzą na chwilę. A jeżeli przychodzisz na chwilę, to nie masz żadnych barier – przekonują. A to, dodają, jest tym niebezpieczniejsze, że burzy tzw. pamięć systemową. – W konsekwencji prowadzi do daleko idącego upartyjnienia państwa, żeby nie powiedzieć partyjniactwa. To są zjawiska nie dość, że niebezpieczne, to też takie, które w dojrzałych demokracjach występują w dużo mniejszym stopniu – dodaje Materska-Sosnowska.
Kraje zachodnie idą bardziej w stronę patronażu niż klientelizmu politycznego, zauważają też moi rozmówcy. Ten pierwszy oznacza rewanż za oddaną pracę podczas kampanii wyborczej. Drugi z kolei trudno uchwytną wymianę poparcia wyborczego w zamian za przywileje i dobra na rzecz określonego podmiotu; przy czym narusza on formalne i oficjalne reguły gry politycznej i ekonomicznej. Nierzadko oparty jest na bezwzględnej lojalności i posłuszeństwie wobec partii. Oba z jednej strony pozwalają na dobranie lojalnych pracowników, z drugiej – mniej lub bardziej negują zasadę profesjonalizmu i apolityczności służby publicznej.
Doktor Materska-Sosnowska zauważa, że rzadko słyszymy, by ci, którzy pracowali podczas kampanii bezpośrednio przy politykach albo też podpowiadają im od lat, tak licznie przyjmowali oferty nowej pracy. – Bo przecież to nie tylko Kossakowski. Ale i Samuel Pereira (dziennikarz "Gazety Polskiej Codziennie" i były rzecznik smoleńskiego stowarzyszenia Solidarni 2010 – aut.), który dostaje program w radiowej Jedynce, i jego żona, która została zatrudniona w Kancelarii Premiera. Ich awanse także wpisują się w proces odwdzięczania się partii, kiedy ta doszła do upragnionej władzy – wyjaśnia. Śledzi nazwiska zatrudnianych na wysokich stanowiskach osób, które nie ukrywały, że popierają PiS. W grę wchodzi już grubo ponad 1,2 tys. osób, choć Prawo i Sprawiedliwość rządzi od niemal 150 dni.
– Jest okazja, to korzystam. Za poprzedniej władzy nie mogłem zrobić kariery, to teraz przynajmniej spróbuję – mówi bez cienia wahania jedna z osób, która przyjęła ofertę z rąk nowej władzy (imię i nazwisko jednak do wiadomości redakcji). – Tak, wyciągam rękę po zaszczyty, awanse i pieniądze, bo dziś przynajmniej mam szansę przebić szklany sufit, który był za poprzedniego układu. Jak nie teraz, to kiedy? – inna pyta retorycznie (także nie godzi się na podawanie imienia i nazwiska). Ale partia Kaczyńskiego działa nie tylko szybko, lecz i agresywnie. Wstawia swoich, czy to działaczy, czy ich rodziny i znajomych (znajomych) nie tylko do zarządów i rad nadzorczych. – Dotyczy to niemal wszystkich stanowisk, łącznie z przysłowiową panią sprzątającą – dodaje Materska-Sosnowska.
O ich kwalifikacje Jarosław Kaczyński raczej nie pyta. Najpierw z pompą do rady nadzorczej największej spółki energetycznej PGE wprowadzono Janinę Goss, przyjaciółkę prezesa PiS. Chwilę później awansowała pielęgniarka Domu Pomocy Społecznej w Wejherowie Violetta Lilianna Mackiewicz-Sasiak – także na członka rady nadzorczej, tyle że spółki Energa-Operator. Andrzej Grządziel, działacz PiS i ojciec makijażystki Jarosława Kaczyńskiego, został szefem biura ARiMR w Opatowie, z kolei Jan Stachowicz, pełnomocnik PiS w Ćmielowie, z zawodu nauczyciel wychowania fizycznego – szefem biura ARiMR w Ostrowcu Świętokrzyskim. Lista zdaje się nie mieć końca. Do PGNiG na wiceprezesa przyszedł Janusz Kowalski, współautor książki „Lech Kaczyński. Biografia polityczna” wydanej przy udziale spółki Srebrna (kontrolowana przez prezesa PiS). W PKN Orlen szefem ds. bezpieczeństwa został Zbigniew Lasek, były ochroniarz Jarosława Kaczyńskiego, Andrzeja Dudy i Beaty Szydło, a członkiem rady nadzorczej KGHM – Miłosz Stanisławski, radny PiS i były rzecznik stołecznego komitetu obrony krzyża z Krakowskiego Przedmieścia.
Większość nominowanych zapewnia, że w ich przypadku awans nie był uzależniony od związków z PiS. – Nominację otrzymałam z rąk prezesa Jakuba Opary (mazowiecki radny PiS i urzędnik Kancelarii Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego – aut.). Nasza firma jest spółką prawa handlowego i nie ma tutaj wymogu organizowania konkursu – deklaruje w rozmowie Monika Borzdyńska, rzeczniczka spółki PL.2012+, która zarządza stadionem PGE Narodowy. – Nie znałam wcześniej swojego obecnego szefa – dodaje. Przyjechała z Elbląga, gdzie była rzeczniczką PiS-owskiego prezydenta Jerzego Wilka. Teraz, kiedy przed dwoma miesiącami z firmy odszedł poprzedni dyrektor ds. promocji i komunikacji, to jej powierzono także i jego obowiązki. – Moje wcześniejsze doświadczenie zawodowe zarówno dziennikarskie, jak i to związane z funkcją rzecznika prasowego, jest odpowiednie i niezbędne w pracy na tym stanowisku – kwituje. Przez ostatni rok była zatrudniona w biurze Rady Miejskiej w Elblągu, wcześniej jako redaktor naczelna portalu Info.elblag.pl i rzecznik CSE "Światowid".
Tylko w ostatnich tygodniach obsadzone działaczami PiS zostały także zarządy spółek kierujących strefami ekonomicznymi. I tak np. nowych władz doczekały się kostrzyńsko-słubicka strefa, gdzie dotychczasowego prezesa Artura Malca zastąpił Krzysztof Kielec, radny PiS z Gorzowa, warmińsko-mazurska – nowym prezesem jest Grzegorz Smoliński, radny PiS z Olsztyna, i np. suwalska – teraz przewodzi jej Leszek Dec, wojewódzki radny z PiS. Łącznie minister rozwoju wymienił zarząd w 7 z 14 stref; w pozostałych dojdzie do zmian w najbliższych tygodniach – wyznaczono już daty walnych zgromadzeń udziałowców.
– Lista wymienianych cały czas się wydłuża, codziennie przybywają nowe nazwiska. A już za chwilę pociągnie to zwolnienia i na niższych stanowiskach, i w oddziałach terenowych – prognozują eksperci. Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego, zmianom się jednak nie dziwi, choć zaskakuje go ich tempo i rozmach. Bo skoro partia rządząca ma plan działania, to musi mieć w instytucjach ludzi, którzy się z nim zgadzają i są gotowi do jego realizacji. – I dlatego nie powinniśmy rozliczać PiS z tego, że robi czystki, lecz z tego, kogo i z jakiego powodu odwołują z danego stanowiska i kto zajmuje ich miejsce. Czy to towarzysze partyjni o odpowiednich kompetencjach, przygotowaniu, wiedzy i doświadczeniu – zastrzega w mediach.
– Przy wszystkich wadach PO, bardzo wielu prezesów to byli jednak specjaliści w swojej dziedzinie, kupieni z rynku do tych, a nie innych spółek. Nie liczyło się tylko to, że mieli legitymacją partyjną – odcina się dr Anna Materska-Sosnowska z UW. Koronnym antyprzykładem jest dla niej nowo wybrany prezes słynnej stadniny w Janowie Podlaskim, która za rok będzie obchodziła 200-lecie istnienia. Marek Skomorowski, ekonomista, który do tej pory pracował w bankowości i był zastępcą dyrektora w lubelskim oddziale Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, sam przyznał, że nie ma doświadczenia z końmi: – Zarządzanie janowską stadniną jest dla mnie dużym wyróżnieniem z racji roli i historii tego miejsca. (...) Do historii przechodzą konie, a nie prezesi.
– Przyjęliśmy ich, bo do rady nadzorczej niedawno dołączył też Mateusz Leniewicz-Jaworski, normalnie. Dalej robimy swoje, pracujemy, przecież nic się z tym nie da zrobić – tłumaczy jeden z pracowników stadniny. – Ludzie za bardzo chcą pracować, im jest wszystko jedno, co się dzieje na samej górze. Byleby tylko oni sami zostali – mówi inny z pracowników firmy, w której doszło do zmian kadrowych, a walka o władzę, stołki i tytuły toczy się nadal. Zastrzega, że przez lata przyzwyczaił się, że każda zmiana władzy niesie ze sobą kolesiostwo.
Dlaczego PiS sięga po ludzi nierzadko bez kwalifikacji? – Po pierwsze – bo nie ma zaplecza, po drugie, kadrę musi mieć lojalną, by wszyscy chodzili jak w zegarku. Żeby obowiązywał niewymuszony posłuch, a wszyscy żywili głębokie przekonanie, że „cokolwiek szef zadecyduje, zadecyduje dobrze”. Dawny układ jest przecież rozbity – mówi osoba dobrze znająca sytuację w spółkach Skarbu Państwa. – Dla wielu to też sytuacja: albo trzymasz się z nami, bo nigdzie indziej kariery nie zrobisz, albo wegetujesz do kolejnych wyborów. Odpowiedź w tej sytuacji dla wielu wydaje się oczywista – dodaje. Ale jest i powód trzeci, mniej oczywisty. Oparcie na swoich to też sposób na tworzenie list poparcia i ich dalsze rozbudowywanie, bo nierzadko awansuje się też członków rodzin. – Nie sposób o wierniejszych wyborców – przyznają także eksperci.
Jak politykę kadrową w spółkach z udziałem Skarbu Państwa i instytucjach podległych Radzie Ministrów tłumaczy sam szef MSP? – Oprócz kompetencji, doświadczenia i odpowiedniego stażu pracy przedstawiciele rad nadzorczych i zarządów spółek Skarbu Państwa muszą mieć zaufanie ministra skarbu i realizować program gospodarczy rządu – mówił Dawid Jackiewicz kilka dni temu w Sejmie. Głos zabrał na wniosek klubu Kukiz’15. Tomasz Jaskóła zarzucał mu, że "partyjne nominacje do spółek z udziałem Skarbu Państwa to tragedia naszego państwa". – To partyjne prezenty fundowane z kieszeni obywateli. Jest to cios dla rynkowych pozycji naszych spółek oraz zagrożenie dla wielu miejsc pracy w spółkach Skarbu Państwa – mówił. – Wchodzicie w te same buty co PO i PSL – dodawał.
– To gorsze niż hodowanie docentów marcowych. Przecież nie mówimy tylko o awansach osób niezwiązanych z branżą, awansujących szybko w zamian za to, co wcześniej zostało wykonane dla partii. Ale też o nowym zjawisku, o czym świadczy choćby wypowiedź Jarosława Sellina o Janinie Goss: "Zasiadanie w radzie nadzorczej to nie jest nadzwyczajny przywilej, to jest praca niemal społeczna”. Jak podkreślał, duże pieniądze zarabia się w zarządach spółek, a nie radach nadzorczych. Tymczasem, jak się potem okazuje, to pieniądze rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych – podnosi także ekspert Uniwersytetu Warszawskiego. – To, że partia odpłaca się stanowiskami swoim członkom po objęciu władzy, to jedno. Ale to, że robi to bez przestrzegania elementarnych zasad, to jest absolutnie naganne – piętnuje.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama