MIRA SUCHODOLSKA: Nie pierwszy raz szef rządu steruje krajem ze szpitalnego łóżka. Kiedy 4 grudnia 2003 r. pod Piasecznem rozbił się mi-8, pan mimo połamanych kręgów także sprawował urząd, leżąc na wznak. Jak się rządzi Polską z takiej pozycji?
LESZEK MILLER: Przyjeżdżała do mnie cała poczta, a w każdym razie to wszystko, co z punktu widzenia państwa wymagało pilnej realizacji. To szefowa mojego gabinetu, bardzo kompetentna osoba, decydowała, co muszę osobiście przeczytać czy podpisać, a czego nie. I podpisywałem, leżąc w łóżku. Ale resztę spraw powierzyłem mojemu zastępcy, wicepremierowi Markowi Polowi z Unii Pracy. I Pol prowadził np. posiedzenia Rady Ministrów. Ale do mnie do szpitala przychodzili ministrowie, kiedy potrzebowali decyzji, które tylko premier mógł podjąć. To był gorący okres, tuż przed szczytem UE w sprawie traktatu konstytucyjnego. Polska nie była jeszcze członkiem Wspólnoty, trwały uzgodnienia, trzeba było negocjować, aby zrobić to na jak najkorzystniejszych warunkach.
Przecież państwo by się nie zawaliło, gdyby premier się na chwilę wyłączył.
Nie znam bardziej wyczerpującego stanowiska niż bycie premierem. Każdego dnia trzeba podjąć setki decyzji, podpisać dziesiątki dokumentów. Po tym wypadku pracowałem z mniejszą intensywnością, o co dbał mój zespół, ale nie mogłem sobie pozwolić na komfort wyłączenia się. Szczyt UE zaczynał się dziewięć dni po katastrofie. Pojechałem, choć lekarze stawiali weto. Musiałem, bo stowarzyszyliśmy się z Hiszpanią w walce o zapisy korzystne dla naszych krajów. Jeździłem na wózku po brukselskich korytarzach, w przerwach między obradami kładłem się na specjalnym wózku w korytarzu. Byłem sensacją, gromadziły się wokół mnie tłumy polityków. Gratulowali, że wyszedłem z życiem z tej przygody. I że przyjechałem, choć nie najlepiej się czułem.
Reklama
A co by było, gdyby był pan nieprzytomny i nie nadawał się do rządzenia? Albo gdyby, nie daj Boże, pan wtedy zginął?
W pierwszym przypadku moje obowiązki przejąłby jeden z wicepremierów, zapewne także Marek Pol. A gdybym zginął... Cóż, koalicja musiałaby wyłonić nowego premiera, nominację musiałby zatwierdzić prezydent, a parlament udzielić mu wotum zaufania.
A jakie to są niecierpiące zwłoki sprawy, których premier nie może powierzyć zastępcy?
Sprawy dotyczące bezpieczeństwa państwa, informacje wywiadowcze, co do których ABW czy AW stoją na stanowisku, że są pilne. Przygotowane decyzje, które nie mogą czekać. Od ustalania porządku dziennego Rady Ministrów (kto referuje, na jaki temat, kogo zaprosić) poprzez negocjacje dotyczące akcesji do UE, uzgadnianie stanowisk, a na sprawach gospodarczych i rozporządzeniach RM kończąc.
W polskim prawie nie ma stanowiska pierwszego wicepremiera. Pan wskazał na zastępcę Marka Pola. Teraz okazuje się, że premier Beatę Szydło będzie zastępować nie Mateusz Morawiecki, o którym przyjęło się myśleć, że jest drugi po szefowej, ale wicepremier Piotr Gliński. Od czego zależy taka decyzja?
Ja uznałem, że z wielu powodów, także politycznych, najlepiej będzie, jeśli zastąpi mnie Marek. Poinformowałem o decyzji wszystkich zainteresowanych – polityków, instytucje, partnerów zagranicznych. Nie było żadnej dyskusji. Z decyzjami premiera się nie dyskutuje.
Czy zmiana procedur, aby być lepiej przygotowanym do takich sytuacji, jest potrzebna?
Nie sądzę. Konstytucja oraz ustawa o Radzie Ministrów są pod tym względem dość precyzyjne i nie widzę potrzeby, aby cokolwiek zmieniać.
Kiedy rozbił się śmigłowiec z panem na pokładzie, cała Polska się martwiła. Ludzie przesyłali wyrazy współczucia i życzenia powrotu do zdrowia. Dziś z wypadku, w którym ranna została premier Polski, zrobiła się polityczna awantura. Sypią się szydera i hejt.
Wtedy była inna sytuacja. Raz, że to była katastrofa lotnicza, w śmigłowcu było na pokładzie 15 osób, więc – nie umniejszając niczego niedawnemu wypadkowi – sytuacja była poważniejsza. Mogliśmy nie wyjść z tego żywi. No i internet nie był tak popularny, rozbudowany, nie było portali społecznościowych. Inaczej mówiąc, było mniej możliwości technicznych do rozprzestrzeniania się fali hejtu... Wreszcie był wyższy poziom kultury politycznej. Przecież także ze sobą rywalizowaliśmy, kłóciliśmy się, ale staraliśmy się nie przesadzać, zachowywać granice, zwłaszcza w obliczu nieszczęścia czy choroby. Kiedy leżałem w szpitalu, odwiedzało mnie wielu polityków. Nie mówię o członkach mojego ugrupowania, bo to naturalne, ale o ludziach opozycji. Bardzo to sobie ceniłem i cenię. I ze smutkiem patrzę na to, co się dzisiaj dzieje wokół wypadku pani premier. Zmieniło się w państwie. Na gorsze, nie na lepsze.
Czego pan życzy Beacie Szydło?
Zdrowia oczywiście, bo ono jest najważniejsze. Ale także tego, aby mogła polegać na kompetencjach, rzetelności i lojalności współpracowników w trudnych chwilach.
Przydałyby się pewnie także życzenia szczęścia dla funkcjonariuszy BOR. Im się teraz także mocno dostaje. Można by pomyśleć, że nie ma gorszej formacji na świecie niż oni. Jak pan wspomina swoich chłopaków?
Miałem rewelacyjny zespół stworzony przez płk. Wiesława Bijatę i mjr. Świderka. Bardzo mi imponowali profesjonalizmem. Bardzo chciałbym zobaczyć zapis filmowy przejazdu kolumny aut z panią Szydło. Może jakieś kamery go zarejestrowały. Zasada jest taka, że samochody powinny jechać zderzak w zderzak, jak najbliżej siebie. Ten ostatni, zamykający kolumnę, to nawet błotnik w błotnik, bo zawsze wysuwa się nieco, aby zasłonić wóz wiozący VIP-a, być gotowym do zasłonięcia go, odepchnięcia zagrożenia. Moi jeździli tak, jakby kolumną kierował jeden kierowca. Miałem do nich absolutne zaufanie. Nie wiem, jak było w tym przypadku. Nie wierzę we wszystko, co pisze się w sieci – na przykład że ostatni wóz od samochodu z premier dzieliła odległość 30 metrów. Nie wierzę w to, bo gdyby tak było, to byłby absolutny skandal.
A ja nie wierzę w to, że zanim nastał PiS, BOR funkcjonowało jak szwajcarski zegarek, a dopiero teraz się popsuło. Nie było roku bez wypadku z udziałem aut z borowikami w środku.
Oczywiście. Ja wychodzę z założenia, że najlepsze, co politycy mogą zrobić w sprawie BOR, to dać im święty spokój. Niech się szkolą, niech robią swoją robotę. A od ładnych kilku lat ci funkcjonariusze żyją jak na beczce prochu. Co zmiana polityczna, to nowe pomysły, kolejna personalna karuzela, brak elementarnego poczucia stabilizacji. Teraz znowu będą zmieniać, nawet nazwę formacji. Ponoć ma się nazywać Narodowa Służba Ochrony i czerpać z tradycji Armii Krajowej. Czyli co, będą działać w konspiracji? Jak mawiał Napoleon, od wzniosłości do śmieszności jest tylko jeden krok. Czasem lepiej powstrzymać nogę.