Życzenia intonuje proboszcz. W końcu ma doświadczenie w dyrygowaniu wiernymi z ambony. Z krzeseł podrywają się wiceszef rady miejskiej i trzy panie w eleganckich kostiumach. Wstaje też główny bohater powitalnej szopki w wiejskiej szkole podstawowej w Lutkówce.
– Sto lat! Niech żyje nam. A kto? Burmistrz! – jowialnie kończy chóralny występ ksiądz. – Ale ja nie mam imienin – mówi nieco speszony Józef Grzegorz Kurek, burmistrz Mszczonowa, do którego należy Lutkówka. Widać, że do podobnych spektakli zdążył jednak przywyknąć. Przyjmuje kwiaty od mieszkańców i zaczyna przemowę. W tle wisi napis "Pasowanie na pierwszaka". Ale to niedopatrzenie, bo Kurek pierwszakiem nie jest. Rządzi Mszczonowem już trzecią dekadę. Jeszcze za czasów PRL był tu naczelnikiem, a potem w cuglach wygrywał kolejne wybory. Dziś jest najdłużej sprawującym władzę burmistrzem w Polsce. Do niedawna całym sercem za PiS. W 2015 r. zdecydował się startować do Sejmu właśnie z list partii Jarosława Kaczyńskiego. Zdobył niemal 8 tys. głosów. Ale ostatecznie z mandatu zrezygnował, żeby pozostać na starych włościach. – Wspierałem listę, bo chcę, żeby było normalnie. Mam dość biurokracji i chaosu – tłumaczy. – Ale każda zmiana powoduje, że jedne rzeczy są odkładane, z innych się rezygnuje, rodzą się nowe pomysły. A w Mszczonowie dużo się dzieje, w tej kadencji mamy bardzo ważne dla gminy i całego regionu inwestycje. Czułem, że nie mogę tak tego zostawić.
Gdy jednak partia Kaczyńskiego zaczęła naświetlać koncepcję zmian w samorządach, Kurek dołączył do grona krytyków rządu, bo – jak tłumaczy – poczuł się zawiedziony. – Władza popełnia ten sam błąd co poprzednicy. Myśli, że ma monopol na wiedzę. Chce wywrócić wszystko do góry nogami bez konsultacji z zainteresowanymi. A co innego PiS mówił w czasie kampanii – żali się Kurek.
Burmistrza rekordzistę i ponad 1,6 tys. samorządowców, którzy tak jak on rządzą już więcej niż jedną kadencję, najbardziej boli PiS-owski plan wprowadzenia dwukadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. – Myśmy się nie zabetonowali. Nie bronimy koryt. Dwukadencyjność wykluczy doświadczonych samorządowców. A rządzący strzelają sobie w oba kolana, bo mieszkańcy, jak zostaną pozbawieni prawa wyboru cenionego kandydata, to się wkurzą. I pokażą to w czasie następnych wyborów parlamentarnych – przekonuje Kurek.
Reklama
Jego koledzy z drugiej strony politycznej barykady są bardziej dosadni. Zamiast mówić o zawodzie, jaki sprawił im PiS, krzyczą o wojnie. – Przyszedł czas, żeby może wyjść na ulicę albo zrobić referendum i zapytać mieszkańców, czy dwie kadencje to jest dobry pomysł. Bo tylko tego ta władza się boi, tylko siły się przestraszą – mówił prezydent Sopotu Jacek Karnowski na konwencji wójtów, burmistrzów i prezydentów województwa pomorskiego.
Do tego sporu dołączył ostatnio wicepremier Jarosław Gowin, który stwierdził, że posłowie jego ugrupowania, Polski Razem, nie poprą zakazu wielokadencyjności.

To nie ranczo

W ostatnich tygodniach samorządowcy spotykają się coraz częściej. Ustalają plan obrony. W połowie marca do Warszawy zjechało się około 1,5 tys. urzędników, by uradzić, co zrobić wobec rządowych zapowiedzi. Wszystkich łączyło jedno – sprzeciw wobec tego, co partia Kaczyńskiego zamierza zrobić z samorządem. A nie chodzi tylko o dwukadencyjność. W grę wchodzą m.in. zmiany w ordynacji wyborczej, czyli powrót do wyborów proporcjonalnych w miastach burmistrzowskich (gminach powyżej 20 tys. mieszkańców, które nie uzyskały statusu miasta na prawach powiatu) – dziś we wszystkich gminach niebędących gminami na prawach powiatu, niezależnie od liczby mieszkańców, obowiązują wybory większościowe. Do tego dochodzą zmiany w funkcjonowaniu komisji wyborczych czy nowy wzór karty do głosowania. Samorządy obawiają się także, że PiS dopuści na listy wyborcze jedynie komitety partyjne – i to mimo że partia rządząca przekonuje, że takich planów nie ma (przynajmniej teraz). Czarę goryczy przelała kwestia utworzenia metropolii warszawskiej, czyli rozszerzenia stolicy o ponad 30 gmin.
– Nasz sprzeciw budzi nie tyle co, ale w jaki sposób PiS próbuje zmieniać – precyzuje jeden z uczestników spotkania samorządowców. – Rządzący naoglądali się "Rancza" i teraz na tej podstawie wywracają do góry nogami samorząd, uznając, że długoletni wójt to uosobienie lokalnego układu – mówią nam włodarze, których PiS wziął na celownik.
W wystąpieniach nie brakowało emocji i żalu. Samorządowcy przekonywali, że nie tylko o zasady chodzi, ale też o styl uprawiania polityki. – Trwa kampania oszczerstw i pomówień. Dziś bycie wójtem, zwłaszcza długoletnim, jest obarczone stygmatem. Tak jak obrzydzono Polakom Trybunał Konstytucyjny i środowisko sędziowskie, tak to samo próbują zrobić z nami. Bez żadnych argumentów czy dowodów wytną nas jeden po drugim. A w tle słychać będzie oklaski zadowolonych pisowskich wyborców – grzmiał jeden z włodarzy.
Szanowni państwo, nie bójmy się tego stwierdzenia. Jesteśmy w stanie wojny – przekonywał Wadim Tyszkiewicz z Nowej Soli, sympatyzujący z Nowoczesną. Tyszkiewicz ma zatarg z Beatą Szydło i jej ekipą. A to dlatego, że obecna premier, jeszcze podczas kampanii, zorganizowała w Nowej Soli pamiętną konferencję prasową pod hasłem "Polska w ruinie". Przemawiała na tle zrujnowanych budynków dawnej fabryki nici. – To była konferencja, która obraziła mnie i mieszkańców – żalił się prezydent na warszawskim zjeździe. Rzeczywiście, choć fabryka idealnie pasowała do konferencji Szydło, to sama Nowa Sól już nie bardzo. W rankingu znanego w kręgach samorządowych pisma "Wspólnota" miasto zajęło 38. miejsce spośród 267 miast w zestawieniu dotyczącym wykorzystania środków unijnych w latach 2004–2014 (ponad 2055 zł na mieszkańca). Nie sposób więc zarzucić miastu, że się nie rozwija.
Obrażonych na władzę zjechało do stolicy więcej. Martwiło ich, że ich racje nie przedostaną się do głównych mediów. W kuluarowych rozmowach odnotowano zwłaszcza brak reportera "Wiadomości" TVP. – Widziałem za to ekipę programu satyrycznego "W tyle wizji”. Czyli nie dość, że nie poinformują w państwowej telewizji, to jeszcze nas wyśmieją – skwitował jeden z samorządowców.

Kliki, sitwy i układy

Pewne jest, że przekaz z obozu rządzącego dużo lepiej sprzedaje się w mediach, zwłaszcza że na dowód politycy mają konkretne przykłady. O sitwach i układach w samorządach chętnie mówił nie tylko PiS. W 2012 r., za rządów PO-PSL, Paweł Wojtunik, ówczesny szef CBA, przyznał, że to w samorządach zagrożenie korupcją jest największe, bo przez nie przechodzi większość środków publicznych. – Tam najczęściej tworzą się lokalne sitwy i układy, a korupcja jest najbardziej dotkliwa dla ludzi – mówił. – Tezy o wszechobecnych klikach czy układach drążących samorządy pojawiają się regularnie, bez względu na to, kto aktualnie jest przy władzy – zwraca uwagę Jacek Majchrowski, wieloletni prezydent Krakowa (bezpartyjny, niegdyś związany z lewicą).
Ale trzeba przyznać, że dopiero obecna władza hasło "sitwa" na stałe wpisała na sztandary. A kliki i układy – jak przekonują politycy PiS – najlepiej rozbić przy okazji przyszłorocznych wyborów lokalnych. Dzień przed zjazdem samorządowców w stolicy głos w sprawie zabrała Beata Szydło. I nie pozostawiła wątpliwości, jaka jest w tej sprawie wola jej ugrupowania. Premier mówiła o siatce powiązań, które trzeba przeciąć, i o patologicznych układach. – Urząd i samorząd powinny być dla ludzi, nie odwrotnie – podkreślała na spotkaniu z mieszkańcami Pułtuska. Wcześniej podobne opinie powtarzali posłowie partii, w tym prezes.
To rzecz bez precedensu, by rzucać pomówienia i oszczerstwa, na które nie ma dowodów. Atak Jarosława Kaczyńskiego na niezależność samorządu terytorialnego oburza mnie i dziwię się samorządowcom o podobnym jak ja dorobku, że milczą. Żaden polityk do tej pory nie mówił tak źle o samorządzie jak Jarosław Kaczyński, a jestem samorządowcem od 1990 r. i pamiętam wszystkie rządzące partie – uważa Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska (związany z PO). On jest jednym z włodarzy, których PiS atakuje personalnie. Sam się podłożył, bo przed laty nie wykazał w oświadczeniu majątkowym dwóch mieszkań i kilkuset tysięcy złotych. Sąd umorzył postępowanie i nakazał mu zapłacić 40 tys. zł za podanie nieprawdziwych danych. Gdy sprawa wydawała się już zakończona, zainterweniował minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Poznańska prokuratura złożyła apelację od umorzenia, sprawa wróciła na wokandę i do mediów.
Zresztą prób zdyskredytowania popularnych prezydentów miast z list PO było więcej. O złamanie ustawy antykorupcyjnej oskarżony został włodarz Lublina Krzysztof Żuk. CBA ustaliło, że wbrew zakazowi był członkiem rady nadzorczej spółki PZU Życie, dzięki czemu zarobił ponad 260 tys. zł. Według CBA – a zgodnie z ustawą o ograniczeniu prowadzenia działalności gospodarczej przez osoby pełniące funkcje publiczne – wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast nie mogą być członkami zarządów i rad nadzorczych spółek prawa handlowego. Ale niemałe znaczenie ma tu prawna ekwilibrystyka. Bo każda ze stron dysponuje analizą na poparcie słuszności własnego stanowiska. Żuk, który dobrego imienia chce bronić w sądzie, utrzymuje, że grał fair, bo pełnił funkcję członka rady nadzorczej PZU Życie w imieniu Skarbu Państwa, na co prawo pozwala. Podobnie jak Hanna Zdanowska, która rządzi Łodzią od 2010 r., Żuk ostatnie wybory wygrał w pierwszej turze. Oboje zresztą cieszą się dużym poparciem i PiS nie może ich pokonać. Pod koniec zeszłego roku Zdanowska usłyszała zarzuty poświadczenia nieprawdy we wnioskach o kredyty bankowe w 2008 r. i 2009 r. Ale okazało się, że jeden z kredytów już spłaciła, a drugi reguluje jej partner. – Ponieważ nie można mi było nic zarzucić w sprawach związanych z zarządzaniem miastem, rozpoczęło się grzebanie w życiu prywatnym – tłumaczyła prezydent.
Opozycja oskarża PiS, że nasyła służby na samorządowców do szukania na nich haków, bo ich łatwiej zaatakować. W odróżnieniu od posłów nie mają immunitetów. Kilka miesięcy temu o działania agentów CBA w samorządach zapytaliśmy pomorskiego posła Marcina Horałę z PiS. Przyznał, że czasami dochodzi do ujawnienia pewnych sytuacji, a nawet wykroczeń czy przestępstw, które potem z obiektywnych przyczyn nie mogą zostać rozliczone, a osoby pociągnięte do formalnej odpowiedzialności, np. z powodu przedawnienia lub popełnienia czynów niemających charakteru kryminalnego (gdzie mowa jest raczej o naginaniu prawa niż jego łamaniu). – Czym innym jest osąd społeczny. Przynajmniej wyciąganie tych spraw na jaw poddaje potem takiego lokalnego włodarza pod moralny osąd wyborców. Nie wspominając już o roli prewencyjnej takich kontroli – pocieszał się Horała.

Zatrudnić kuzyna

Faktycznie, nietrudno wykazać, że Jarosław Kaczyński i jego ekipa naginają fakty w wygodny dla siebie sposób. Ale to nie oznacza, że samorządowcy nie mają za uszami. W 2015 r. (danych za 2016 r. jeszcze nie ma) co trzecia sprawa operacyjna, którą zajmowało się CBA, dotyczyła właśnie administracji samorządowej (w 2013 r. ten odsetek był mniejszy i wynosił tylko 25 proc.). Samorządowcy najczęściej biorą łapówki m.in. za załatwienie sprawy, przyspieszenie decyzji, np. budowlanej, czy przyjęcie do pracy. Mizerny jest też w tej kwestii obraz samorządowców w oczach społeczeństwa. Blisko połowa Polaków wskazuje na możliwość uzyskania korzystnej decyzji w urzędzie gminy za łapówkę. A samorządowcy są w czołówce najbardziej skorumpowanych – zdaniem Polaków – grup. Zaraz po lekarzach, posłach i policjantach.
Jeszcze gorzej sprawa ma się w przypadku nepotyzmu, który nie jest w naszym prawie penalizowany – dodaje Krzysztof Korzempa, założyciel i prezes Polskiej Fundacji Przeciwko Nepotyzmowi. – Z informacji, które do mnie docierają, wynika, że kumoterstwo najbardziej kwitnie w sądownictwie, w służbach mundurowych i w samorządach. W Polsce mamy miasta, w których urzędy działają jak firmy rodzinne, bo włodarze zatrudnili bliskich i znajomych królika. Każdy, kto zostaje decydentem, musi stawić czoła pokusom ustawienia rodziny i znajomych. Zwłaszcza w terenie, gdzie praca w publicznym sektorze może być bardzo atrakcyjna.
Pierwsza z brzegu sprawa – Adam Jarubas, marszałek województwa świętokrzyskiego, który ostatnio kandydował z ramienia ludowców na fotel prezydenta kraju. Media mu wyciągnęły, że jego najbliżsi pracują na posadach związanych z jego stanowiskiem. Żona jest kierownikiem gminnego referatu ds. pozyskiwania funduszy unijnych, brat wiceszefem powiatowego urzędu pracy i radnym sejmiku. Jarubas nie widział w tym niczego nagannego. Tłumaczył, że jeśli bliscy polityków są odpowiednio wykształceni, to nie ma problemu.
Samorządowcy imają się dziś jednak różnych sposobów, by odeprzeć ataki ze strony PiS. W tym celu zwrócili się do partii Kaczyńskiego, w trybie dostępu do informacji publicznej, z prośbą o wskazanie danych świadczących o patologiach w samorządach (włodarze z zarzutami o nadużycie władzy, korupcję itp.). "Informuję, iż Prawo i Sprawiedliwość nie posiada informacji we wnioskowanym zakresie" – odpowiedział dyrektor organizacyjny PiS Krzysztof Sobolewski. Z podobnym wnioskiem zwrócili się do Prokuratury Krajowej. Ta stwierdziła, że dane prowadzi w ujęciu ilościowym i nie rozróżnia osób, przeciwko którym toczy się postępowanie karne ze względu na pełnioną funkcję. Jednocześnie informuję, że od dnia 4 marca 2016 r. do 19 stycznia 2017 r. w Wydziałach Zamiejscowych Departamentu ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej prowadzone było jedno postępowanie przygotowawcze przeciwko burmistrzowi miasta w związku ze sprawowaną funkcji" – napisał Ryszard Tłuczkiewicz, wicedyrektor biura prezydialnego Prokuratury Krajowej.
– Tak się też dziwnie składa, że zwykle więcej jest doniesień medialnych o nieprawidłowościach niż głośnych procesów. I to jeszcze zakończonych wyrokami skazującymi – kwituje Majchrowski. On patrzy na sprawę nieco mniej emocjonalnie niż koledzy. – Nie czuję się w żaden sposób stygmatyzowany atmosferą wokół samorządu. Zresztą mam wrażenie, że pojawiające się tu i ówdzie wypowiedzi o patologii, układach czy klikach mają charakter przedwyborczy, wszak głosowanie już za półtora roku – mówi.

Układ zabetonowany

Z badań wynika, że wójt w gminie do 5 tys. mieszkańców kontroluje – bezpośrednio lub pośrednio – do 300 stanowisk: w urzędzie gminy, jej spółkach oraz w różnego rodzaju podmiotach uzależnionych od gminy, także gospodarczo. Jak się tę liczbę stanowisk pomnoży przez członków rodzin, to zatrudnianych przez wójta wyjdzie z tysiąc osób. Do głosowania w takiej gminie jest uprawnionych ok. 2/3 mieszkańców, przy frekwencji 40 proc. głosuje 2 tys. osób. W tej grupie jest ten tysiąc uzależniony od wójta. Ta grupa tworzy zaplecze, które nie jest zainteresowane zmianami, a już w żadnym wypadku zmianą włodarza.
I to jest jeden z najważniejszych argumentów za ograniczeniem wielokadencyjności lokalnych przywódców. Jeszcze w 2003 r. Polska należała do krajów o najniższym w Europie odsetku wójtów, burmistrzów i prezydentów miast zajmujących stanowiska od wielu lat, w 2015 r. znaleźliśmy się pod tym względem (obok Francji) w czołówce. Fundacja Batorego wylicza, że po wejściu zmian proponowanych przez PiS ponownie ubiegać się o urząd nie mogłoby 1597 wójtów, burmistrzów i prezydentów miast w Polsce.
– Rząd myśli, że jak wymieni ponad 1,6 tys. ludzi w samorządach, to będzie lepiej. Nie będzie. Przyjdą nowi i zacznie się czystka. Pieniądze zamiast na inwestycje pójdą na odprawy. Wymiana wójtów, burmistrzów i prezydentów i tak dokonuje się co cztery lata, po co wprowadzać dwukadencyjność? A co z tymi, którym zostało dwa lata do emerytury? Mają szukać pracy? To nieuczciwe – tłumaczy Kurek.
Sam zbliża się do emerytury, ma 64 lata. Ale energii mu nie brakuje. Chwali się inwestycjami, jak choćby gigantyczny park rozrywki, który ma stanąć pod Mszczonowem i dać zatrudnienie setkom mieszkańców. – Poparcie ma pan jak Łukaszenka na Białorusi – stwierdzamy zaczepnie. Kurek tylko się uśmiecha. Ale faktem jest, że kredyt zaufania w gminie ma spory. Mieszkańcy nachwalić się go nie mogą, a gmina szczyci się listą niemal pięćdziesięciu nagród i dyplomów. W ostatnich wyborach samorządowych Kurek zdobył ponad 85 proc. głosów. W szranki z popularnym burmistrzem nikt nie śmiał stawać, więc kontrkandydata nie było.
Ale to nie znaczy, że Kurek nie ma w gminie przeciwników. Spotkanie burmistrza z mieszkańcami Lutkówki nagrywa lokalny dziennikarz, który prowadzi niezależny portal internetowy "Echo Mszczonowa" Radosław Botev. – Następnym razem, żeby ostudzić wściekłość elektoratu, sam autorytet Kościoła i dziękczynny bukiet kwiatów mogą nie wystarczyć: będą chyba musiały zabrzmieć fanfary, a jaśnie wielmożny Józef Grzegorz książę Kurek będzie musiał przyjechać pozłacaną karetą – ironizuje dziennikarz. W sieci publikuje więcej smaczków, jak choćby nagranie z posiedzenia rady miasta, w czasie której radni kilkanaście razy z rzędu byli jednogłośnie za przyjęciem burmistrzowskich uchwał. Botev w swoim portalu zarzuca burmistrzowi "kupowanie" poparcia ludzi "ciepłymi posadkami" i betonowanie układu, pisze o marionetkowości radnych i fasadowości ich kontroli. – To nie burmistrz cudotwórca rozwinął miasto dzięki swoim nadprzyrodzonym zdolnościom, tylko w całej Polsce nastąpił skok cywilizacyjny i dlatego mamy te wszystkie chodniki i kostki brukowe. Burmistrz Kurek wprawdzie pozyskał środki unijne na ten cel, nie należy jednak zakładać, że z zadaniem tym nie poradziłby sobie ktokolwiek inny – twierdzi dziennikarz.
Jego zdaniem w takim Mszczonowie wiele dobrego przyniosłaby PiS-owska propozycja ograniczania kadencyjności. A to dlatego, że utrąciłaby Kurka i jego samodzierżawie. – Korzyści te mogłyby polegać – jeśli nie na rozbijaniu skostniałych układów – to choćby na aktywizacji społeczeństwa i motywowaniu coraz to nowych ludzi do startowania w wyborach, co z kolei przyczyniałoby się do budowy społeczeństwa obywatelskiego – tłumaczy.
Eksperci zwracają uwagę, że w Polsce istnieje niemal 2,5 tys. gmin – są bardzo zróżnicowane, a przykładanie do wszystkich miary ogólnokrajowej polityki jest daleko idącym uproszczeniem. "W tej zbiorowości z pewnością można znaleźć silne lokalne układy, klientelizm i nepotyzm. Zwłaszcza w małych, peryferyjnie położonych gminach wójtowie są najważniejszymi dysponentami lokalnych zasobów, największymi pracodawcami i inwestorami" – przekonują Adam Gendźwiłł i Paweł Swianiewicz z Zakładu Rozwoju i Polityki Lokalnej Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego w raporcie "Czy potrzebujemy limitu kadencji w samorządzie?". Ich zdaniem wielokadencyjność władz nie jest jednak uniwersalnym wskaźnikiem patologii. "Istnieje realne zagrożenie, że nagłe wprowadzenie limitu kadencji może pozbawić takie społeczności zdolnych przywódców" – czytamy w raporcie. Limit kadencji jest rozwiązaniem prostym, ale nieodpornym na pozorowaną rotację władzy. Przytaczany często w tym kontekście przykład zamiany stanowiskami Władimira Putina i Dmitrija Miedwiediewa może być inspiracją dla lokalnych polityków. "Poza tym limit ośmiu lat sprawowania władzy w gminie byłby unikatowy w skali europejskiej, nigdzie indziej bowiem nie jest tak krótki. Jego wydłużenie do 10 (dwie kadencje po pięć lat) albo 12 lat (trzy kadencje po cztery lata) bardziej odpowiadałoby stosunkowo długim cyklom inwestycyjnym w gminach i pozwoliło liderom »skonsumować sukces«, na który pracowali" – przekonują autorzy.
Inaczej sprawę widzi szef MSWiA Mariusz Błaszczak. – Dwie kadencje dają gwarancję stabilności zarządzania – przekonywał na posiedzeniu rządowo-samorządowym Komisji Wspólnej, na której wyjątkowo się pojawił (wcześniej był tylko raz, odkąd objął tekę ministra), choć formalnie jest jej współprzewodniczącym. Mimo to skarcił obecnych na sali samorządowców. – Dialog jest, wbrew temu, co mówią niektórzy. Proszę pamiętać, że jesteśmy politykami. Państwo też często reprezentują konkretne partie polityczne – mówił Błaszczak. – Można odnieść wrażenie, że reprezentują państwo swoich przedstawicieli niczym związek zawodowy. Ale nikt z nas nie jest niezastąpiony. Służbę publiczną można pełnić w różnych miejscach – skwitował szef MSWiA.

Dojenie samorządów

Relacje rząd-samorząd nigdy nie układały się sielankowo. – Psuć się zaczęło za SLD. To wtedy władze centralne podjęły pierwsze próby grabienia samorządów z pieniędzy i dokładania im kompetencji – wspomina Kurek. Potem było już tylko coraz gorzej. O ile specjalnością ekipy PO-PSL stało się masowe przerzucanie zadań na władze lokalne bez jednoczesnego zapewnienia im pieniędzy na ich realizację, o tyle domeną PiS jest stosowanie wobec nich techniki salami – czyli konsekwentnego pozbawiania samorządów kolejnych kompetencji. Samorządy zarzucają rządowi m.in. odebranie im samodzielności w zakresie prowadzenia szkół (zwiększenie roli kuratorów), odebranie województwom ośrodków doradztwa rolniczego czy dążenia do przejęcia nadzoru nad powiatowymi urzędami pracy czy inspektoratu nadzoru budowlanego.
Oczywiście zarówno ten, jak i wszystkie poprzednie rządy traktowały władze lokalne w sposób instrumentalny. Świetnym tego przykładem jest program 500+. Tuż przed jego wdrożeniem premier Beata Szydło o samorządowcach mówiła jak o partnerach, bez których program nie mógłby ruszyć. Słowa o klikach i sitwach nie było. – Moje wieloletnie doświadczenie na stanowisku prezydenta miasta pozwala mi też na wyrażenie opinii, że samorząd dla każdego rządu jest wygodnym narzędziem do realizacji różnych projektów czy programów. I do tego tanim, bo za wieloma zadaniami, których realizacją obarczane są samorządy, nie idą wystarczające środki finansowe – wskazuje Jacek Majchrowski.
Dziś sytuacja staje się coraz bardziej schizofreniczna. Z jednej strony samorządy mają być dla rządu partnerem, z drugiej – następuje centralizacja zadań. Mariusz Błaszczak woli to nazywać dyskusją o podziale kompetencji, zaś lokalne władze odbierają to jako brak zaufania. W ostatnich dniach doszło do wręcz kuriozalnej w swoim wydźwięku sytuacji. Wpierw w liście wystosowanym do przedstawicieli Związku Miast Polskich prezydent Andrzej Duda podkreślał, jak wysoko ocenia rolę, jaką w systemie ustrojowym Polski odgrywa demokracja lokalna. "Jestem zdania, że decentralizacja państwa, przekazanie części władzy publicznej »w dół«, w ręce samorządowych wspólnot, stanowi jeden z istotniejszych elementów polskich przemian, któremu zawdzięczamy wiele społecznych i gospodarczych sukcesów" – stwierdził prezydent, zapewniając też, że samorządy mają w nim swojego "życzliwego sojusznika". Kilka dni później Sejm przegłosował ustawę, która odbiera samorządom władztwo nad wojewódzkimi funduszami ochrony środowiska (poprzez zmiany w wyłanianiu składów rad nadzorczych). Nie bez znaczenia przy tym jest to, jakimi kwotami te fundusze obracają – to ok. 8 mld zł rocznie.
Szef PO Grzegorz Schetyna już w zeszłym roku wróżył, że PiS sobie na samorządach zęby połamie. Dowodów dostarczyli kilka dni temu mieszkańcy Legionowa, którzy opowiedzieli się niemal jednogłośnie przeciwko tworzeniu metropolitalnej jednostki samorządu terytorialnego. 94 proc. zagłosowało w referendum przeciw włączeniu ich do Warszawy. Zwolenników PiS-owskiej koncepcji "megamiasta" była garstka. – To historyczna chwila. Jeszcze nigdy 95 proc. głosujących nie było przeciwko jakiemuś rozwiązaniu. Ale myślę, że to bardziej było powiedzenie "nie" stylowi rządzenia, jaki obrał PiS. Jestem dumny ze swoich mieszkańców – mówi Roman Smogorzewski, prezydent Legionowa.
Lokalni włodarze rozważają teraz różne opcje – od wycofania się z posiedzeń rządowo-samorządowej Komisji Wspólnej opiniującej m.in. projekty ustaw (a często najważniejsze projekty i tak idą drogą poselską, z pominięciem komisji) po zbiórkę funduszy na ogólnopolską kampanię medialną ukazującą przekłamania obozu rządzącego. Spekuluje się też o powołaniu samorządowej partii politycznej czy masowym startowaniu samorządowców – zwłaszcza tych najbardziej znanych – w wyborach do Sejmu i Senatu w 2019 r. A tego ostatniego najbardziej boją się posłowie – niezależnie od tego, czy są u władzy, czy w opozycji. Dla nich znany samorządowiec to ogromna konkurencja w walce o mandat w danym okręgu – zwłaszcza że często kandydaci na posłów są regionom narzucani przez centralę. A więc kompletnie nieznani w terenie.
Niewykluczone, że do nasilenia antyrządowych działań dojdzie w maju, gdy obchodzony jest coroczny Dzień Samorządu Terytorialnego. Marzeniem samorządowców jest wyprowadzenie ludzi na ulice w obronie samorządności. Istnieje jednak obawa, że akcja okaże się wielkim niewypałem. – Przez te wszystkie lata popełniliśmy wielki błąd: nie przekonaliśmy ludzi, że mają faktycznie coś do powiedzenia. Trudno teraz się spodziewać, by wyszli na ulicę w obronie swojego wójta – przyznał Marek Olszewski, szef Związku Gmin Wiejskich RP. – Tęsknota elit rządzących za czasami sprzed 1989 r., tłumaczona tęsknotami za sielskim dzieciństwem, może nas do czasów sprzed 1989 r. cofnąć – uważa jednak prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. – Młodzi, ci urodzeni w latach 90. i w XXI w., nie pamiętają, jak wyglądała Polska sprzed 27 lat, i może dlatego nie widzimy ich tak wielu protestujących na ulicach. Ale może to najwyższy czas, by rodzice i dziadkowie opowiedzieli im, czy czasy komuny i centralnego zarządzania były rzeczywiście idylliczne – dodaje.