Duże zwycięstwo Platformy Obywatelskiej nie jest aż tak wielkie, aby dawało możliwość samodzielnych rządów. Taki fakt jest czymś najnormalniejszym w parlamentarnej demokracji, a przywódcy partii politycznych na ogół dobrze przygotowani do podejmowania kompromisów i porozumień, które służyć mają - używając podniosłego słowa - dobru wspólnemu.

Reklama

Przykład naszych wielkich sąsiadów Niemiec wskazuje, że nawet i tam doszło do porozumienia rządowego między politycznymi potęgami, które od okrzepnięcia niemieckiego systemu partyjnego wyznaczały opozycyjne bieguny polityczno-ideowe. I jak widać, rząd Angeli Merkel daje sobie radę lepiej niż wyraźnie partyjny rząd jej poprzednika. Tylko autorytarnie nastawieni przywódcy - a tacy i w demokracji zdarzają się wcale nierzadko - dążą do uzyskania bezwzględnej przewagi i swoistej rządowej samowoli. Nic więc dziwnego, że koalicyjne rachuby musiały towarzyszyć namysłom, co po kampanii wyborczej. Ze względu na niedawne wybory samorządowe nie dziwi "naturalność" koalicji PO z PSL.

Użyłem całkiem celowo słowa "naturalność": przy okazji poprzednich samorządowych wyborów ukształtowała się właśnie koalicja PO i PSL, która przyniosła zresztą obu stronom, jak mi się wydaje, wyraźne korzyści. Mamy za sobą także okres współpracy, zwłaszcza w sejmikach wojewódzkich - nic więc dziwnego, że w momencie kolejnej próby wraca się do sprawdzonych sojuszy. Czy jednak słowo "naturalność" może być rozszerzone na bardziej podstawowe programowo polityczne porozumienie między partnerami, z których jeden (PO) ma niezwykle silną pozycję wobec drugiego?

W komentarzach i uwagach dziennikarskich, zwłaszcza w różnych telewizjach, pojawiają się - zgodnie z logiką dramatyzacji przekazu - spostrzeżenia, że "liberalne PO" nie ma wiele wspólnego z "ludowym PSL". Gdyby jednak telewizyjni dziennikarze mniej dramatyzowali, a więcej zastanawiali się, to zapewne - a może nade wszystko - "liberalizm" nie wydałby się im jakąś szczególną przeszkodą koalicyjną.

Reklama

PSL od początku swej postzeselowskiej kariery należało do obozu reform systemowych i także nie ulega wątpliwości, że wielu członków i działaczy PSL to ludzie, którzy sprawnie wykorzystali rynkowe przemiany z punktu widzenia gospodarki rolnej. Owszem, PSL w pewnym momencie podniosło antyeuropejskie, antyzjednoczeniowe lamenty, ale wiązały się one najwyraźniej nie tyle z interesem przeciętnego, drobnego polskiego rolnika, ile z interesami rolniczych tuzów, nade wszystko średnimi i całkiem dużymi firmami pracującymi na rzecz rolnictwa, które obawiały się osłabienia swej dość szczególnej i quasi-monopolistycznej pozycji.

Wiadomo także, że PSL gładko kooperowało z SLD realizującym program nakreślony przez rządy Mazowieckiego i Suchockiej, ciągnąc z tego także polityczne zyski. Co więcej, PSL dosyć dbało o to, bez względu na egalitarną frazeologię, aby specjalnie nie wprowadzać żadnej "ostrej" reformy restrukturalizującej polską wieś, pozwalającej na tworzenie się większych, bardziej rynkowo wydajnych i opłacalnych gospodarstw, czy też w ogóle, by przyjąć zróżnicowane strategie rozwoju dla wsi w różnych regionach kraju.

Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie straciło poparcie rolników, zwłaszcza tych najmniejszych i najbiedniejszych. Być może zresztą nie była to strategia najgorsza, aczkolwiek kosztowna dla samej wsi. Jak wiadomo, polscy rolnicy w pocie czoła zaczęli produkować bez żadnego wsparcia państwowego żywność na takim poziomie i takiej jakości, że gdy otwarły się europejskie rynki, polska żywność natychmiast podbiła Europę. Tak więc ten zmitologizowany w Polsce "liberalizm" wcale tak specjalnie Platformy i PSL nie różni od siebie.

Reklama

Po drugie, co widać poniekąd w powyższym wywodzie, obie partie w ich politycznym myśleniu charakteryzują się dużym pragmatyzmem i rzeczowością, a w ostatnim czasie Waldemar Pawlak bardzo pozytywnie rozwinął się jako polityk. W niczym nie przypomina on tego mrukliwego młodzieńca z początków swej kariery, ogarniętego z jednej strony pychą władzy, a z drugiej - przerażeniem z powodu jej pełnienia. Tak jak i Donald Tusk jest wyrobionym już politycznym graczem - na zimno, jak sądzę, mogą obydwaj układać wzajemne stosunki, wiedząc o możliwych chwytach drugiej strony. Zarazem nie są to politycy ogarnięci jakimiś wewnętrznymi urazami. Ich żądza władzy nie jest zaś odpowiedzią na wewnętrzne, psychologiczne potrzeby, czego trudno nie przypisać Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego bratu. Można więc sądzić, że są w stanie dogadać się z pożytkiem dla siebie, dla swych partii i dla ogółu Polaków.

Wydaje mi się, że także trzecia sprawa czyniąca z PSL tzw. trudnego koalicjanta chyba nie musi odgrywać takiej roli, jak w czasach koalicji PSL z SLD. Chodzi mi mianowicie o żądzę władzy i do maksimum cyniczne wykorzystanie pozycji "języczka u wagi", która wówczas doszła do głosu w PSL. Ta niepohamowana żądza władzy doprowadziła szybko zresztą do kompletnej kompromitacji działaczy PSL (słynny minister kultury) i politycznej klęski.

Wydaje mi się, że tamto doświadczenie stało się dla Pawlaka i całego PSL dobrą nauczką i że potrafili wyciągnąć z niego pozytywne wnioski. Więc i z tej strony nie sądzę, aby dogadaniu się z partią Tuska groziło niebezpieczeństwo.
To raczej samo PO i jego przywódca stają wobec nader trudnego zadania, bo niewątpliwie uporządkowanie upartyjnionej administracji państwowej wydaje się czynnikiem, który może przynieść - zwłaszcza na dłuższą metę - wyborcze profity PO, ale najpierw krytycznie zmobilizuje tracących stanowiska, na ogół uderzająco niekompetentnych, urzędników z nadania PiS.

Sami działacze PO są niewątpliwie spragnieni wpływów i stanowisk, a przecież odwołanie się do różnego rodzaju ekspertów i specjalistów mogłoby dać rządom PO pomyślność i otworzyć stabilne perspektywy na przyszłość. No cóż, polityka jest ciągle potyczką z trudnościami. I wtedy, kiedy się jest na dole, i gdy jest się na górze...