Pomysł, który roboczo jest nazywany na korytarzach MSZ "przedsionkiem Europy", wczoraj po raz pierwszy publicznie zaprezentował w Luksemburgu szefom dyplomacji UE minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Jego współpracownicy mają nadzieję, że zostanie on przyjęty już w czerwcu na szczycie przywódców Unii.
Ofensywa dyplomatyczna Polski rzeczywiście wydaje się skuteczna. Projekt gorąco poparła Szwecja, przychylnie odnoszą się do niego także Niemcy, Wielka Brytania i nowe kraje UE z Europy Środkowej. W rozmowach z Francuzami nasi dyplomaci zastosowali swoisty szantaż. Zapowiedzieli, że Warszawa może poprzeć pomysł prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego powołania "Unii Śródziemnomorskiej" i zacieśnienia stosunków z krajami Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Ale chce rewanżu w postaci poparcia dla "przedsionka Europy".
Zgodnie ze scenariuszem MSZ, pięć państw miałoby stopniowo przyjąć reguły obowiązujące na jednolitym rynku, w tym swobodę przemieszczania się towarów, usług, kapitału i docelowo także ludzi. Obowiązywałyby tu te same normy techniczne i zasady ochrony środowiska. Nasi wschodni sąsiedzi byliby włączeni do rodzących się struktur unijnej polityki obronnej. Bruksela miałaby im także pomóc w rozwoju społeczeństwa obywatelskiego i reguł demokracji. Ukraina, Gruzja czy Armenia miałyby jednak współpracować nie tylko z Unią, ale także między sobą. W ten sposób, liczą polscy dyplomaci, stopniowo powstałby u wschodnich granic UE silnie zintegrowany z Europą zespół państw, który w przyszłości bardzo łatwo mógłby zostać przyjęty do samej Wspólnoty.
Ukraińcy, którzy od lat nie mogą doprosić się w Brukseli choćby orientacyjnej daty rozpoczęcia rokowań członkowskich z UE, przyjęli polski pomysł z entuzjazmem. Dostrzegli w nim szanse na wejście "od kuchni" do Unii – przyznają źródła dyplomatyczne.
W zachodnich stolicach właśnie taki rozwój wydarzeń budzi jednak najwięcej zastrzeżeń. Francuzi i w mniejszym stopniu Niemcy obawiają się, że przyjęcie ubogich krajów ze wschodniej Europy może rozsadzić Unię, a przynajmniej sparaliżować jej prace. Może także zantagonizować Rosję, która niechętnym okiem patrzy, jak dawne republiki radzieckie wymykają się z jej strefy wpływów.
Wczoraj w Luksemburgu Radosław Sikorski starał się na wszelkie sposoby dowodzić, że czas napięć na linii Warszawa – Moskwa minął. Polska zrezygnowała z blokowania rozpoczęcia rokowań o nowej umowie strategicznej między Rosją i Unią Europejską, wskazując, że polskie warunki zostały spełnione: Kreml zniósł embargo na import polskiej żywności, a w mandacie negocjacyjnym UE zapisano wymóg stosowania przez Rosjan międzynarodowych reguł handlu gazem i ropą. – Najwyższy czas, abyśmy rozpoczęli rozmowy z Rosjanami – uznał Radosław Sikorski.
Taka postawa oznacza jednak, że Polska odcięła się od postulatów Litwy, które do tej pory były zbieżne z oczekiwaniami Warszawy. Wczoraj szef litewskiej dyplomacji Petras Vaitiekunas odmówił zgody na rozpoczęcie rozmów z Rosjanami, dopóki Kreml m.in. nie obieca wznowienia dostaw ropy do należącej do Orlenu rafinerii w Możejkach i nie uzna integralności Gruzji.