Drugie podejście do wyborów prezydenckich się uda?

Mam nadzieję, że tak. Wprawdzie osobiście byłem zwolennikiem przesunięcia wyborów o co najmniej rok lub nawet dwa lata, jak proponował Jarosław Gowin w swoim projekcie zmian konstytucji, ale okazało się to nierealne. W tej sytuacji lepiej, by głosowanie odbyło się przed 6 sierpnia, czyli przed końcem kadencji obecnego prezydenta, niż po niej. Unikniemy wtedy problemów z ciągłością władzy. Choć z każdym tygodniem ludzie oswajają się z epidemiczną rzeczywistością, te wybory nie będą do końca normalne – choćby z uwagi na to, że zabraknie tak istotnego elementu, jak liczne spotkania kandydatów z wyborcami, stanowiące dotąd kwintesencję wyborów głowy państwa.
Czyli przed końcem kadencji Andrzeja Dudy będziemy mieć nowego prezydenta?
Nie mam co do tego pewności, bo jeszcze ktoś może próbować zablokować wybory, jeśli uzna, że odniesie z tego korzyści. Jednak PO nie ma teraz powodu, by to robić. Rafał Trzaskowski ma dziś szansę na II turę, a może nawet na zwycięstwo. Z kolei PiS zrozumiał chyba, że posunął się za daleko. Doprowadził do buntu Porozumienia, a forsowanie na siłę własnych rozwiązań przed 10 maja przeraziło umiarkowanych zwolenników partii Kaczyńskiego. Wątpię, by ktokolwiek w tym obozie się do tego przyznał, ale mam wrażenie, że wielu działaczy uświadomiło sobie, jak blisko przepaści się znaleźli. Andrzej Duda niewątpliwie wygrałby te majowe pseudowybory 10 maja, gdyby je faktycznie przeprowadzono, ale PiS miałby na głowie pięć lat obrony ich legalności.
Reklama
Reklama
To czego nauczył nas 10 maja 2020 r.?
Nauczył nas tego, że w demokracji na szczęście nikt nie wygrywa w 100 procentach. Że nikt nie może przeforsować swoich racji w całości, ignorując resztę, tylko dlatego, iż ma przejściowo niewielką większość w Sejmie. Gdyby 10 maja doszło do „wyborów”, z jednej strony byłby to triumf woli Jarosława Kaczyńskiego, ale z drugiej skala nieprawidłowości groziłaby kompromitacją państwa – także na arenie międzynarodowej – na bezprecedensową po 1989 r. skalę. To w dyktaturze jest ktoś, kto ma zawsze ostatnie słowo i jeśli komuś się to nie podoba, jest represjonowany. Demokracja to ustrój, w którym oczywiście są zwycięzcy i przegrani kolejnych wyborów, wszyscy się spierają, ucierają się stanowiska, ale na końcu osiągany jest jakiś kompromis. W Polsce to już się prawie nie zdarza. Choć ostatnio stało się tak przy okazji uchwalania pierwszej tarczy antykryzysowej, kiedy Platforma zagłosowała „za”. Choć wiemy też, że działo się to w warunkach swoistego szoku, a regulacje pisano trochę na kolanie. To jednak pokazuje, że znalezienie kompromisu wciąż jest możliwe, mimo że stoi w sprzeczności z narracjami budowanymi przez strony politycznego konfliktu. Obie przedstawiają siebie nawzajem jako zgraję degeneratów, zdrajców i szaleńców, których trzeba zniszczyć, a nie się z nimi układać. To, co robią politycy od kilkunastu lat w wojnie polsko-polskiej, przypomina zabawę zapałkami na stacji benzynowej. To się kiedyś źle skończy.