Choć autorstwo hasła „imposybilizm władzy” przypisuje się byłemu marszałkowi Sejmu Markowi Jurkowi, to dziś jednoznacznie kojarzy się ono z Jarosławem Kaczyńskim. Zerwanie z poglądem, że w Polsce niczego nie da się zrobić z powodu słabości instytucji, jest jednym z fundamentów działań lidera Prawa i Sprawiedliwości. Już w programie partyjnym z 2014 r. diagnozowano, że państwo jest „miękkie, bezradne bądź nieobecne, gdy chodzi o słuszne interesy jednostki, rodziny, społeczeństwa i narodu, ale potrafi być agresywne, bezwzględne i brutalne, gdy chodzi o interesy ludzi władzy i wpływowych, nie zawsze legalnie działających, grup interesu”. Rządy PiS miały to diametralnie zmienić. Czy ta sztuka się udała? Sam prezes uważa, że tak. W lutym 2019 r. mówił na kongresie partii: „Pewnie nie jesteśmy stowarzyszeniem aniołów, ale jednak nam idzie. Jednak pokazujemy, że można, jednak wyrwaliśmy Polskę z objęć imposybilizmu, z tej najgorszej choroby, którą nam wmawiano i której odrzucenie 25 lat temu dałoby dzisiaj Polsce naprawdę bardzo dobre, zauważalne wyniki. Ale lepiej późno niż wcale”.
Nie ma wątpliwości, że po latach lamentowania nad niemocą państwa prezes PiS zbudował system, w którym uzyskał większy zakres władzy niż którykolwiek z poprzednich rządów. Centralizacja i skumulowanie procesów decyzyjnych w jednym ośrodku – najpierw była nim Nowogrodzka, a dziś także kancelaria premiera, w której swój gabinet ma od ponad dwóch miesięcy Kaczyński – miały pomóc przywrócić państwu sprawczość. Rzecz w tym, że nowy system wygenerował nie mniejsze problemy niż pogardzane przez prezesa „państwo z dykty”.
Choroba i lekarstwo
PiS rozpoczął swoje rządy w 2015 r. od tzw. audytu ośmiu lat władzy PO-PSL. Miało to więcej wspólnego z politycznym show niż realnym dochodzeniem, ale stało się okazją do zasygnalizowania obszarów, którymi zajmie się nowa władza. Z „audytu” rysował się obraz państwa rozkradanego przez wpływowe, niewidoczne dla prokuratury grupy (o czym świadczyła m.in. dziura VAT-owska) i sterowanego przez zamknięty układ polityczno-biznesowy. Jak przekonywano, pieniądze publiczne są wydawane na bezsensowne projekty (np. miliard złotych na elektrownię w Stalowej Woli, która miała generować 100 mln zł strat rocznie). Katastrofa smoleńska i afera podsłuchowa miały zaś dowodzić, że poprzedni rządzący za wszelką cenę unikali odpowiedzialności.
PiS miał kilka pomysłów, jak ten stan zmienić. Przede wszystkim decyzje miały zapadać szybciej i być energiczniej egzekwowane. W praktyce oznaczało to ulokowanie centrum dowodzenia państwem na Nowogrodzkiej, w gabinecie lidera obozu Zjednoczonej Prawicy. Ponieważ Kaczyński uznawał za istotne przeszkody w sprawnym działaniu rządu takie instytucje jak Trybunał Konstytucyjny czy Sąd Najwyższy, postanowił je zneutralizować. Zaczął od obsadzenia TK zaufanymi ludźmi i niedopuszczenia ‒ przy pomocy prezydenta ‒ do zaprzysiężenia sędziów wybranych w kadencji 2011‒2015. Następne w kolejce były Krajowa Rada Sądownictwa i SN. Stopniowo obóz rządzący wymieniał też szefów instytucji państwowych na wskazane przez siebie osoby. W efekcie na progu drugiej kadencji Zjednoczonej Prawicy wszystkie ważniejsze instytucje – z wyjątkiem Naczelnego Sądu Administracyjnego i rzecznika praw obywatelskich ‒ miały szefów z jej nadania. A jeśli partia nie mogła przeforsować swoich zmian personalnych, wolała nie dokonywać ich wcale – jak pokazuje przeciągający się wybór nowego RPO po tym, gdy upł...