Współczesna Polska to żywy dowód na to, że w przełomowych czasach możliwa jest kampania wyborcza porażająca nudą. Jej stężenie staje się wręcz nieznośne, choć przecież najbliższe miesiące mają zdecydować, czy w tym roku nastąpi wymiana władzy w III RP.
Mamy zatem dwóch niezmiennych od dwudziestu lat oponentów stojących na czele wrogich obozów, które zdominowały i spolaryzowały polską scenę polityczną. Oba posługując się wciąż tą samą taktyką. To nie powinno dziwić, bo przecież do tej pory nigdy nie zawiodła.
Jej źródłem jest przekonanie wynikające z doświadczeń lat 90., iż polski wyborca (nawet z twardego elektoratu) pozostaje wiecznie niezadowolony. Nigdy więc nie ma stuprocentowej pewności, iż zechce pójść do lokalu wyborczego i oddać głos na partię mu najbliższą. Tym bardziej trudno liczyć na poświęcenia większego kalibru. Należy więc nieustannie motywować go do działania jak najsilniejszymi bodźcami. Przy czym bodźce musza być negatywne, ponieważ większość polskich wyborców nie głosuje za swoją partią. Oni głosują przeciw tym, których najbardziej nie cierpią. W takiej sytuacji konieczne jest skuteczne wzbudzanie w nich emocji podtrzymujących stan wzburzenia, którego kumulacja winna nastąpić w okolicach dnia głosowania. Wówczas uzyskuje się największą szansę na to, że powloką się do urn, by dopiec swym politycznym wrogom, głosując na ich wrogów.
Tusk i Kaczyński nie muszą mieć programu
Dlatego też obóz Jarosława Kaczyńskiego oraz obóz Donalda Tuska nie muszą już nawet posiadać żadnego konkretniejszego programu wyborczego odnoszącego się do najważniejszych dla Polski i jej mieszkańców problemów. Dzięki temu nie traci się czasu na spisywanie grubej księgi, w której by umieszczano odpowiedzi na bardzo trudne i skomplikowane pytania. Spójrzmy dla przykładu na kilka, sprawiających wrażenie ciekawych. Mianowicie:
- Jakie cele polityczne powinna wyznaczyć sobie Polska w dobie najazdu Rosji na Ukrainę i co chciałaby osiągnąć po wojnie?
- Jak Warszawa powinna zabiegać o wzmocnienie pozycji III RP w Unii Europejskiej, bo ta jest wyjątkowo słaba. A jeśli się nie uda, co wówczas?
- Co dalej z transformacją energetyczną, gdy polska energetyka wisi nadal na węglu i opalanych nim elektrowniach, a unijne przepisy w tym planowane opłaty (już nie tylko od emisji CO2, ale też metanu) mogą wymusić ich likwidację do końca tej dekady.
- Jak sobie radzić na polu gospodarczym z przedłużającą się wysoką inflacją, wzrostem cen, drogą energią.
Lista problemów się nie kończy
Na tym lista problemów, z którymi będzie się musiał mierzyć rząd - niezależnie przez kogo sformowany po wyborach - wcale się nie kończy. W kolejce czeka: zapaść demograficzna, zapaść mieszkaniowa, zapaść szkolnictwa publicznego, galopujący wzrost zadłużenia III RP, konieczność budowy silnej armii (a to pochłania gigantyczne fundusze), konieczność radzenia sobie z błyskawicznie zmieniającą się strukturą narodowościową państwa (do końca dekady w Polsce będzie mieszkać 3-4 mln migrantów z całego świata). I nadal to nie koniec listy wyzwań.
Łatwo dostrzec, że kampania wyborcza się do nich nie odnosi, ponieważ programy polityczne są dla małych i ubogich. Partie balansujące nad progiem wyborczym, czyli: PSL, Konfederacja, Polska 2050, Lewica nie mogą liczyć na stojące za nimi murem wpływowe media, docierające do milionów odbiorców. Nie stać je na płatne farmy internetowych trolli zatruwających media społecznościowe. Muszą więc wchodzić w rolę prymusów, którzy spełniają wymagania komentatorów i mediów, a oni uparcie twierdzą, że partia musi posiadać program wyborczy. Ubodzy zatem go tworzą i oferują środkom masowego przekazu. Te skupiają na nim uwagę tak ze 2-3 minuty i sprawa znika. Prymitywna młócka między dwoma kluczowymi obozami politycznymi jest bowiem o wiele ciekawsza i łatwiejsza do relacjonowania niż skomplikowane problemy. Zresztą widzowie zdecydowanie bardziej ją do tej pory lubili.
Dwa główne motywy kampanii
Dlatego też głównym motywem przewodnim kampanii wyborczej jest obecnie medialny spór między PiS a PO, który z obozów za swych rządów przekierował większy strumień pieniędzy podatników do kieszeni organizacji pozarządowych, utworzonych jako przybudówki dla obozu władzy. Tym sposobem zapewniając zasobne i wygodne życie jak największemu gronu osób z partyjnej nomenklatury oraz ich rodzinom. Jednocześnie chomikując środki finansowe. Tak by móc nimi dysponować bez wpisywania do partyjnych sprawozdań oraz posiadać poduszkę finansową dla partii i jej kierownictwa w razie utraty władzy. Tu na marginesie trochę rzuca się w oczy jak daleko już Prawo i Sprawiedliwości odeszło od hasła wypowiedzianego w czerwcu 2017 r. przez premier Beatę Szydło - “Wystarczy nie kraść”. Uznając wyraźnie, że w niepewnych czasach lepiej skorzystać z idei TKM (kto pamięta, łatwo rozszyfruje skrót), o jaką niegdyś Jarosław Kaczyński oskarżał Akcję Wyborczą Solidarność.
Druga oś kampanii, to stopniowa eksterminacja partii Szymona Hołowni, czego należało się spodziewać od dawna. Zarówno bowiem Donald Tusk, jak i Jarosław Kaczyński nauczyli się, iż nie mogą pozwolić, by na ich stronie spolaryzowanej sceny politycznej na trwałe zakorzeniły się ugrupowania mogące przyciągnąć twardy elektorat PO lub PiS. Dlatego, gdy nowe stronnictwo nie godzi się na rolę przystawki, wówczas wraz z początkiem kampanii wyborczej następuję seria działań likwidacyjnych. Prowadzone są przeważnie w czterech krokach: medialna presja, wywołana nią dekompozycja partii, pikowanie w sondażach i wreszcie konsumpcja resztek ugrupowania już po wyborach. Tak dwie wodzowskie partie skutecznie radzą sobie z cyklicznie powracającym problemem. Acz dwadzieścia lat udanych konsumpcji sprawiło, że dziś są one mocno wypalonymi intelektualnie oraz moralnie, a na dokładkę stetryczałymi obozami politycznymi. Zaś nawet twarde elektoraty nie żywią chęci, by umierać za swoje stronnictwa, bo przecież trzeba olbrzymiego samozaparcia, żeby pozostać zupełnie ślepym na to, jakie one są.
Nienawiść i strach
Zatem jeszcze bardziej kluczowym motywatorem staje się nienawiść do tych z przeciwnego obozu oraz strach przed nimi. Po pobudzeniu do takich emocji elektoratu, by ostatecznie wygrać, musi się jeszcze sprawić, żeby kilkaset tysięcy wahających się wyborców z jakiegoś - czasami bardzo irracjonalnego powodu - zagłosowało ostatecznie na naszą partię. To bywa rzeczą najtrudniejszą. Próbuje się więc uzyskać pożądany efekt za pomocą wielorakich “kiełbas wyborczych”, wymyślanych często intuicyjnie. Odciętej od państwowych funduszy opozycji pozostają do zaoferowania głównie obietnice rozliczenia władzy oraz zemsty. Natomiast rządzącym pomysły na różnorodne rozdawnictwo, czasami zupełnie od czapy, jak choćby idea 370 tys. laptopów dla czwartoklasistów. Zaszkodzić nie zaszkodzi, a może choć kilkudziesięciu tysiącom rodziców przyjdzie ochota na podziękowanie przy urnie za prezent?
Czy to zadziała?
Tak powoli docieramy do meritum sprawy, czyli pytania - czy sprawdzone przez kolejne kampanie wyborcze chwyty zadziałają tak samo w nowej rzeczywistości?
Przecież każdy, kto tylko trochę uważniej śledzi polską politykę już bez trudu potrafi odgadywać, co powiedzą lub zrobią liderzy obu obozów. Jaka będzie oficjalna narracja, co zostanie zaatakowane, a co zbagatelizowane. Generalnie wszystko jest tak przewidywalne, że aż śmiertelnie nudne. Zupełnie jakby być zmuszonym do obejrzenia kilkanaście razy tego samego filmu. Oczywiście starzy miłośnicy “Misia” Stanisława Barei są do tego zdolni, bawiąc się przytaczaniem dialogów nim wypowie je aktor na ekranie. No ale nawet największych fanów dotyka w pewnym momencie przesyt tego samego.
Jednak obecnie pojawia się kwestia nie tyle przesytu, co nadmiaru bodźców. Cztery lata temu wzbudzenie bardzo negatywnych emocji wobec obozu przeciwnego nie stanowiło wielkiego problemu. W spokojnych i bezpiecznych czasach zaszokowanie czymś ludzi jest takie proste. No ale tamten świat zniknął na naszych oczach. Zabiła go pandemia, szturm migrantów na wschodniej granicy zainicjowany przez Białoruś, najazd Rosji na Ukrainę, napływ kilku milionów uchodźców wojennych, skokowy wzrost cen żywności i energii. Codziennie z telewizorów i Internetu wylewają się koszmarne obrazki, pełne bólu i porozrywanych ciał. Zrobiło się w sumie nieco strasznie.
Jak zatem w takich okolicznościach młócka PiS z PO o to, kto więcej zdefraudował, miałaby na dłużej przyciągnąć uwagę zwykłego odbiorcy? No chyba, że ów ma już dość stresów i pragnie sobie ukoić nerwy, oglądając coś przypominającego stare, dobre czasy.
Tak z powodu nadmiaru naprawdę istotnych problemów i informacji, zupełnie oderwana od rzeczy ważnych kampania wyborcza, stanowi dla obywateli prawie niezauważalne tło. Zwyczajnie zaczęła Polakom umykać.
Poza tym stare linie podziałów na Polskę platformerską i pisowską, jakie narodziły się niespełna dwadzieścia lat temu, dezaktualizują się z miesiąca na miesiąc. Dotyczą bowiem minionej epoki. Dla obu zainteresowanych partii podtrzymanie złudzenia, iż są nadal aktualne jest sprawą kluczową. Do wyborów się uda, bo nowe linie podziałów dopiero się w Polsce formują. Kreśli je na bieżąco bieg rewolucyjnych zmian. Są więc bardzo świeże, a stare przyzwyczajenia mają sporą moc. To wszystko zdaje się mówić, iż najbliżej wybory będą zamykały dwudziestolecie POPiS-u. Po nich zaś przyjedzie dopiero pora na prawdziwe zmiany na scenie politycznej. No a co do kampanii wyborczej, będącej niczym kondukt żałobny odprowadzający do grobu stare czasy, to mało kogo zdoła ona na dłużej czymkolwiek zainteresować.