Zbigniew Bartuś: "Twoim największym przeciwnikiem jest kolega z listy wyborczej” – tłumaczą od lat politycznym debiutantom starzy partyjni wyjadacze. Żartem czy serio?

Dr hab. Sebastian Kozłowski: Niby żartem, ale w praktyce serio. Wynika to z prostej kalkulacji. W Polsce większość wyborów do organów kolegialnych - m.in. Sejmu czy rad gmin - odbywa się w wielomandatowych okręgach wyborczych. Siłą rzeczy znacznie ważniejsze od nazwisk poszczególnych kandydatów, nawet tych znanych, są listy komitetów wyborczych. Z kolei rywalizacja kandydatów mniej rozpoznawalnych dla wyborców odbywa się, niestety, w obrębie własnej listy.

Reklama

Mocne nazwiska potrafią pociągnąć całe komitety.

Owszem, ale ostatecznie konkurują ze sobą listy. Paradoks systemu polega na tym, że kiedy z góry wiadomo, że np. tylko dwie z dziesięciu osób z listy uzyskają mandat, to kandydaci z tego samego komitetu wyborczego zaczynają pomiędzy sobą walczyć, np. zaklejając sobie wzajemnie plakaty.

Znam co najmniej kilkoro kompetentnych ludzi, którzy w minionych latach próbowali się w tym systemie przebić i padali ofiarą tego, że statystyczny wyborca nie zna kandydatów i jak już się uda do urny, to głosuje na partyjną „jedynkę”.

Czasem wynika to z niewiedzy, a czasem po prostu z wygody. Wyborca, jeśli już wybierze, na którą listę głosować, nie analizuje konkretnych nazwisk. Po prostu ufa decyzji tych, którzy ułożyli listę - i głosuje na jedynkę. Podobny mechanizm działa w tej części elektoratu, która zwyczajowo oddaje głosy na kandydatów znanych od lat i medialnych. System ich preferuje.

A jeśli ktoś w tym systemie próbuje stworzyć listę nie jednej partii, lecz koalicji dwóch lub większej liczby ugrupowań.

Reklama

Ostra konkurencja wewnątrz list wyborczych mocno to utrudnia. Już w ramach jednego ugrupowania tworzenie list jest nie lada wyzwaniem. A co dopiero przy kilku, zwłaszcza o zbliżonych ambicjach politycznych.

Wszyscy chcą dostać jedynki?

To jest, jak już ustaliliśmy, bardzo racjonalny postulat. I zarazem – oczywiście – niemożliwy do spełnienia. Uważam, że właśnie z tego wynikała podstawowa trudność przy tworzeniu wspólnej listy opozycji w najbliższych wyborach parlamentarnych.

W okręgach jednomandatowych łatwiej stworzyć wspólną listę?

Zdecydowanie tak. Doświadczenia z wyborów parlamentarnych z 2019 roku pokazują, że opozycji łatwiej było porozumieć się w sprawie wystawienia kandydatów do Senatu, gdzie mamy właśnie okręgi jednomandatowe i kandydat nie ma żadnej wewnętrznej konkurencji na liście. Notabene, opozycja przekonała się w tamtych wyborach, że zjednoczenie pozwala jej uzyskać więcej głosów niż wynikałoby ze zsumowania prognozowanych wyników poszczególnych ugrupowań.

To powinno zachęcać do tworzenia wspólnych list także w okręgach wielomandatowych.

Tak, ale tam natrafiamy na opisaną wcześniej przeszkodę. W dodatku, w przypadku Sejmu, sytuację komplikuje sposób przeliczania głosów na liczbę mandatów dla poszczególnych komitetów wyborczych.

W poprzednich wyborach PiS dostał tyle władzy nie tylko dzięki wyborcom, ale i metodzie d'Hondta.

Tak jest. Mówiąc najprościej: wola wyborców nie przekłada się wprost na skład Sejmu. Metoda ta jest w istocie dość prostym, a zarazem nie pozbawionym istotnych wad narzędziem, dającym najliczniej popieranym przez wyborców komitetom dodatkowy bonus za jedność: większy dostaje więcej niż wypracował, a mniejszemu się zabiera.

Preferujemy tu stabilność i efektywność rządzenia kosztem sprawiedliwej reprezentacji wyborców, bo druga opcja grozi częstym upadkiem rządów i powtarzaniem wyborów.

To prawda. Niestety, stosując metodę d'Hondta musimy się liczyć z tym, że po wyborach rządzić będzie dobrze zorganizowana i zjednoczona mniejszość ciesząca się poparciem około jednej trzeciej wyborców. W takim układzie poglądy i aspiracje pozostałych dwóch trzecich elektoratu - rozproszone w kilku komitetach - przełożą się na mniejszą liczbę mandatów.

W obecnych realiach: bez żadnego wpływu na rzeczywistość.

Może tak być. Pewnie chciałby pan teraz zapytać, że skoro to jest takie oczywiste, to dlaczego liderzy ugrupowań opozycyjnych się nie jednoczą.

Chciałbym!

Tu wracamy do konstatacji, że „twoim największym wrogiem jest kolega z listy”. Mniejsze lub nowe na rynku politycznym ugrupowania mogą obawiać się, że starzy wyjadacze z większych partii wezmą mandaty, a oni się tylko napracują na nie swój sukces. Tym bardziej, że większe partie mogą chcieć mieć więcej kandydatów na listach, na wyższych pozycjach niż pozostali, a w szczególności domagać się obsadzenia większości jedynek. Oczywiście można, w tonacji Donalda Tuska, apelować o jedność i zaniechanie egoizmu, ale…

No właśnie - najbardziej interesuje mnie to „ale”.

Spójrzmy na to na zimno: w obecnej sytuacji przedwyborczej tylko lider sondaży po stronie opozycji - Koalicja Obywatelska – mógłby w realny sposób okazać postawę idealistyczną oddając biorące miejsca na listach na rzecz mniejszych ugrupowań, czyli uszczuplając to, co mu się matematycznie należy.

Sondaże nieco się różnią, ale jeśli zagregować wyniki z ostatnich miesięcy, to wyraźnie wygrywa Zjednoczona Prawica z wynikiem ok. 35 procent, przy – 27-29 proc. KO.

Co rodzi dylemat: czy lepiej mieć 100 proc. w 27-29 procentach społecznego poparcia i być w opozycji, czy też porozumieć się z mniejszymi partnerami i finalnie uzyskać np. 50 procent udziałów w ramach ponad 60-procentowego poparcia dla całej zjednoczonej opozycji w najszerszym wariancie z Konfederacją albo 51-procentowego dla najbardziej realnej wspólnej listy, bez Konfederacji, Agrounii i Porozumienia.

Możemy policzyć, jak by to wyglądało np. w Krakowie, drugim co do wielkości mieście, będącym zarazem stolicą jednego z bastionów PiS? W poprzednich wyborach PiS zdobył tu 6 z 14 mandatów, 4 przypadły KO, dwa Lewicy, po jednym Kukizowi i Konfederacji.

W wariancie szerokiej wspólnej listy obecnej opozycji, obejmującej także Konfederację, dostałaby ona 9 z 14 mandatów, a Zjednoczona Prawica – 5. Wariant drugi, bez Konfederacji, Agrounii i Porozumienia, daje wspólnej liście opozycji 8 mandatów, Konfederacji 1, a Zjednoczonej Prawicy niezmiennie 5. Najgorsze dla opozycji jest rozdrobnienie: przy takiej samej liczbie głosów otrzyma mniejszą liczbę mandatów (KO-4, Lewica-1, PSL-1, Polska-2050 1, Konfederacja-1), a Zjednoczona Prawica – 6. To wskazuje wyraźnie, że dla ugrupowań opozycyjnych dużo lepszym rozwiązaniem jest stworzenie wspólnej listy, niż oddzielny start w wyborach - nawet przy założeniu, że po wyborach do Sejmu pokłócą się i podzielą. W sumie będą miały bowiem zawsze więcej mandatów niż przy rozbiciu głosów.

Mniejsi od zawsze boją się też progu wyborczego – 5 proc. dla list partyjnych i 8 proc. dla koalicji.

Owszem, w 2001 roku progu 8 proc. nie przekroczył koalicyjny komitet AWS, a w 2015 r. przydarzyło się to Zjednoczonej Lewicy SLD+TR+PPS+UP+Zieloni - z wszelkimi tego konsekwencjami. Aktualne wskazania sondażowe dające Polsce 2050 Szymona Hołowni oraz PSL-Koalicja Polska poniżej 7 proc. poparcia mogą być równie niepokojącym sygnałem.

A jak wielkość okręgów wpływa na szanse mniejszych ugrupowań?

To jest mało komentowany problem, a prawda jest taka, że im mniejszy okręg wyborczy, tym większe prawdopodobieństwo wyeliminowania mniejszych rywali. Przykładowo w Krakowie , gdzie okręg jest duży, bo liczy aż 14 mandatów, do Sejmu dostanie się kandydat Polski 2050 Szymona Hołowni oraz PSL-Koalicji Polskiej. Ale mamy w Polsce wiele o połowę mniejszych okręgów, w których po przeliczeniu głosów odpadają najsłabsze komitety, nawet po przekroczeniu progu. W przypadku okręgu 7-mandatowego mniejsze ugrupowania nie wprowadzą posłów. Pozostanie im jedynie gorzka satysfakcja z przekroczenia progu.

W okręgu wokółkrakowskim (nr 12), w którym jest do wzięcia 8 mandatów, w poprzednich wyborach mandatami podzieliły się dwa największe ugrupowania: PiS wziął 6, KO – 2.

O tym właśnie mówię: najsilniejszy dostał premię za bycie liderem, czyli wziął więcej, niż wynikałoby z prostej matematyki, kosztem mniejszych ugrupowań, które nie dostały nic.

Mimo tego wszystkiego wydaje się raczej mało prawdopodobne, by powstała wspólna lista opozycji, nawet w wariancie drugim.

Faktycznie, być może jest już za późno na stworzenie wspólnej listy w wyborach parlamentarnych. Pamiętajmy jednak, że już wiosną 2024 roku czeka nas batalia o samorząd, a w szczególności o wielkie miasta, które do tej pory były bastionem środowisk opozycyjnych. Decentralizacja państwa zapewniła samorządom względną samodzielność i możliwość zagospodarowania znacznej części środków publicznych. Na tym poziomie rozwija się pluralizm, wolność, demokracja.

To zostańmy przy Krakowie, w którym od 2002 roku rządzi Jacek Majchrowski. Jaki scenariusz wydaje się tutaj prawdopodobny?

Kraków nie jest tylko stolicą Małopolski, nie jest też jedynie własnością mieszkańców. Stanowi symbol historyczny, zakorzeniony w świadomości Polaków i odgrywa ważną rolę kulturalną i naukową. Od 2002 roku prof. Jacek Majchrowski zarządza miastem jako przedstawiciel kręgu naukowego, akademickiego, będącego jednym z najważniejszych dla mieszkańców Krakowa środowisk, cieszącego się szczególnym szacunkiem. Jeśli prof. Majchrowski postanowi przejść na polityczną emeryturę, należy pragmatycznie zastanowić się, czy nowy kandydat środowisk demokratycznych nie powinien mieć po pierwsze podobnego profilu aktywności społeczno-zawodowej, a po drugie - wsparcia radnych wybranych w ramach wspólnej listy środowisk reprezentujących zbliżone - choć nie tożsame – wartości. To musi być osoba mająca zdolność łączenia różnorodnych środowisk, inicjowania ważnych debat publicznych w duchu współpracy, a nie wojny.

Opozycja powinna wystawić wspólnego kandydata?

Pamiętajmy, że liczy się nie tylko wybór nowego prezydenta popieranego przez wszystkie siły opozycji demokratycznej. Silny prezydent Krakowa – czy szerzej: każdego dużego miasta - musi móc liczyć na większość w radzie miasta. Bez zjednoczenia to się nie uda, co może zatrzymać nawet najlepsze projekty rozwoju opracowywane w ratuszu. Oczywiście, wybory samorządowe odbędą się dopiero za rok i do tego czasu wiele się może zmienić. Ale jeśli preferencje mieszkańców będą zbliżone do tego, co widzimy od miesięcy w sondażach, to wizja potencjalnego zjednoczenia demokratycznej opozycji wydaje się nie tyle bardzo obiecująca, co – jedyna, jeśli te środowiska myślą o zatrzymaniu PiS.