MAJA GAWROŃSKA: Fotograf, który kilka tygodni temu zdobył nagrodę w prestiżowym konkursie World Press Photo, został przyłapany na obróbce komputerowej zdjęcia. Dziwi to pana?
HANY FARID*: Dziwi mnie brak etyki. Ale zdaję sobie sprawę, że musimy być przygotowani na zalew tego typu przypadków i nauczyć się wykrywać oszustwa. Nawet w fotografii prasowej, choć chciałbym wierzyć, że jest ona wolna od manipulacji. Tak naprawdę fotografia straciła swoją niewinność już dawno temu. Poprawianie zdjęć to żadna nowość. Pierwszy trwały obraz fotograficzny powstał w latach 20. XIX wieku w pracowni francuskiego wynalazcy Josepha Niepce’a. Niepce szukał sposobu na reprodukowanie dzieł sztuki. Jego wynalazek miał być jak lustro - odbijać rzeczywistość. Jednak od razu zaczęto kombinować, jak tę rzeczywistość poprawić albo nawet kompletnie zmienić. Pierwsze udokumentowane oszustwa pochodzą już z 1860 r. Jest takie słynne zdjęcie Abrahama Lincolna, na którym prezydent pozuje obok amerykańskiej flagi. Tak naprawdę tylko głowa należy do Lincolna, reszta do ciała innego polityka, Johna Calhouna. Ta składanka prezentowała się najwidoczniej lepiej niż oryginalne zdjęcie.

Reklama

Część polityków z Francji i Wielkiej Brytanii walczy o wprowadzenie nakazu oznaczenia każdego obrobionego komputerowego zdjęcia specjalnym ostrzeżeniem.
To nic nie zmieni. Nie oszukujmy się, na umieszczone gdzieś obok fotografii wypisane małym druczkiem ostrzeżenia nikt nie zwróci uwagi. Poza tym kupując magazyny o modzie, gdzie takie manipulacje są na porządku dziennym, sami decydujemy się na to, że chcemy przyjąć pewną wizję upiększonego świata. A kłopot z tym światem to tylko ułamek tego, z czym musimy się uporać. Fotografia cyfrowa zafundowała nam więcej wyzwań, często o wiele bardziej dotkliwych dla zwykłych ludzi.

To znaczy?
Dotarło to do mnie, jeszcze zanim aparaty cyfrowe stały się tak popularne jak dzisiaj. Przez przypadek trafiłem na książkę o dowodach sądowych w USA. Okazało się, że amerykański wymiar sprawiedliwości tak samo traktuje zdjęcia zrobione na 35-milimetrowej kliszy jak te wykonane techniką cyfrową. Według starej szkoły, jeśli coś uchwyciliśmy na kliszy, mieliśmy niezbity dowód na to, że się naprawdę wydarzyło. Czas skończyć z tym myśleniem. Dziś po prostu nie zawsze można wierzyć w to, co się widzi.

Fotografie nie są już dobrymi dowodami?
Ciągle używane są w sądach. Tak samo jak filmy. Nie ma przecież innego sposobu na rejestrowanie tego, co się zdarza. Problem w tym, że coraz częściej do kompletu trzeba jeszcze drugiego dowodu. Na to, że zdjęcia nie zostały zmanipulowane.

Reklama

czytaj dalej



Jak często to się zdarza?
To coraz bardziej popularna linia obrony. Oskarżeni próbują udowodnić, że policja, była żona, wspólnik czy ktoś inny postanowił ich wrobić i zmanipulował zdjęcia. Kiedyś takie sprawy zazwyczaj utykały w martwym punkcie. Dzisiaj wzywa się biegłych sądowych. Parę lat temu stało się tak na przykład w głośnej sprawie skłóconej pary z hollywoodzkiej socjety. Heidi Fleiss (właścicielka agencji towarzyskiej w Los Angeles - red.) oskarżyła aktora i producenta Toma Sizemore’a o przemoc domową, napaść i wandalizm. Sizemore nie miał nic na swoją obronę. Postanowił więc zakwestionować autentyczność zdjęć. Twierdził, że siniaki zostały do nich dodane. Sąd dał prawnikom trzydzieści dni na rozwiązanie sprawy. Para w końcu podpisała ugodę. Nie mogę mówić o szczegółach, ale właśnie w takich przypadkach współpracuję z FBI.

Reklama

W innych krajach to równie częsty problem?
Na tyle poważny, że czasem dochodzi do absurdów. Choćby wtedy, gdy nie ma narzędzi, które pozwoliłyby udowodnić autentyczność zdjęć. Sąd w Australii musiał oddalić sprawę o przekroczenie dozwolonej prędkości. Kierowca wybrał ciekawą linię obrony. Stwierdził, że ma poważne wątpliwości, czy zdjęcia zrobione z automatycznego radaru nie zostały w jakiś sposób zmienione już po ich nagraniu na pamięć maszyny. Proces przemienił się w wykłady o informatyce i algorytmach zastosowanych w programach komputerowych. Niestety, nie było dowodu potwierdzającego w stu procentach, że na zdjęciach nie zaszła zmiana. Strach pomyśleć, co by było, gdyby na podstawie takich przesłanek oskarżeni blokowali inne sprawy. A to i tak dopiero początki naszych kłopotów.

Nie przesadza pan?
Ani trochę. Redaktor jednego z prestiżowych czasopism naukowych szacuje, że aż jedna piąta prac zaakceptowanych do publikacji zawiera przynajmniej jedno zdjęcie, które musiał usunąć. Powód? Zostało podrasowane, żeby osiągnąć lepsze wyniki. Podobne obserwacje ma amerykańskie Biuro ds. Badań Naukowych (US Office of Research Integrity). Na początku lat 90. tylko kilka procent podejrzeń co do fałszowania wyników dotyczyło zdjęć. Dziś to już jedna czwarta. Łatwo jest przebić konkurencję, dodając parę pikseli, ale te parę pikseli może całkiem podkopać zaufanie do nauki. Mieliśmy już tego przedsmak. Naukowcy z Korei Południowej musieli wycofać swoją pracę, która w 2004 r. ukazała się w prestiżowym czasopiśmie Science. Okazało się, że tak naprawdę nie sklonowali ludzkich komórek. Udało im się natomiast sfałszować ich zdjęcie w komputerze. Skończyło się międzynarodowym skandalem.

Nie odstraszył on jednak kolejnych naukowców od tuningowania zdjęć?
Tylko na chwilę. W tym środowisku panuje ogromna konkurencja. Niektórzy, chcąc za wszelką cenę osiągnąć sukces, pozwalają sobie na nienaukowe chwyty. Już w kilka lat po pierwszej aferze z publikacją w Science wybuchła kolejna. W 2007 r. naukowcy z Uniwersytetu w Missouri zostali zmuszeni do wycofania swojej pracy. Chodziło o badania nad embrionami myszy. Badacze twierdzili, że dużo wcześniej, niż do tej pory sądzono, można rozróżnić, które komórki stworzą łożysko, a które zarodek. Dowodem miały być zdjęcia mikroskopowe. Śledztwo przeprowadzone na uczelni wykazało, że jeden z naukowców przerobił zdjęcia tak, by ilustrowały jego przewidywania. Pod presją sięgnął po najprostsze z pozoru środki.

czytaj dalej



W poważnych dziennikach nie ma jednak zwyczaju publikowania wyretuszowanych zdjęć.
Teoretycznie tak. Ale zdarzają się wyjątki od tej reguły, i to coraz częściej. Niekiedy fotoreporter tak bardzo chce mieć dobre zdjęcie, że coś na nim dorysowuje. Wpadki nie uniknęła nawet prestiżowa Agencja Reutera. Opublikowała na przykład zdjęcie z bombardowanego w 2006 r. Libanu. Okazało się, że fotoreporter dokleił do niego parę słupów dymu, żeby podgrzać atmosferę grozy. Czasem jednak redakcje same decydują się na takie sztuczki, np. żeby przekonać czytelników do swojej politycznej wizji. Katherine Harris, republikańska senator z Florydy, oskarżyła nawet kilka gazet o zmowę i... majstrowanie przy kolorach jej makijażu. Twierdziła, że specjalnie wybijają niebieski cień i krzykliwą szminkę, żeby wyglądała śmiesznie.

Takie drobne zmiany trudno jest udowodnić.
Ale jeśli ktoś się ich dopuścił, mógł bardzo mocno wpłynąć na opinię publiczną. Tego typu historie są bardzo prawdopodobne, bo redakcje coraz częściej same decydują się pójść na skróty, żeby lepiej sprzedać numer. Nie mówię nawet o tak standardowych już ingerencjach w zdjęcia, jak doklejanie czyjejś głowy do atrakcyjniejszego ciała modela. Amerykański Newsweek w ten sposób odchudził Marthę Stewart. Zdarzają się dużo dalej idące manipulacje, a wręcz fotograficzne kłamstwa. Plotkarski Star pięć lat temu opublikował na okładce wspólne zdjęcie Angeliny Jolie i Brada Pitta. Problem w tym, że para nie była razem na wakacjach, choć wszystkie media prześcigały się w domysłach i polowały na celebrytów. Star chciał wygrać ten wyścig o czytelników i po prostu skleił dwa osobne zdjęcia. Z obawy przed procesem w środku numeru umieścił informację, że okładka to fotomontaż. Ale dopiero na ósmej stronie i drobnym maczkiem. Powinniśmy wypracować jakiś kodeks postępowania w takich sytuacjach i wyciągać konsekwencje.

To samo powinno dotyczyć polityków?
Tak. Przede wszystkim powinniśmy być bardziej ostrożni w stosunku do tej grupy społecznej. Do tej pory stosowaliśmy zasadę, według której do słów polityków należy podchodzić z dystansem. Nie wierzyć w to, co obiecują. Dziś trzeba tę regułę unowocześnić. I pamiętać, że jeśli politycy coś pokazują, to też pewnie jest manipulacja. Podczas kampanii wyborczych zdjęcia przerabiane są na wielką skalę. Od szczegółów, takich jak wybielanie zębów i wymazywanie worków pod oczami, po całą kompozycję. Wszystko po to, żeby manipulować naszym wyobrażeniem o kandydacie. Za pomocą kilku komputerowych sztuczek można wykreować takie zdjęcie, dzięki któremu polityk będzie dobrze się kojarzył wyborcom.

Kiedyś taki efekt uzyskiwano, na przykład fotografując się z kimś znanym.
Ale dziś sam akt fotografowania się nie jest już potrzebny. Gorzej, że część uznanych osobistości nie życzy sobie, żeby wykorzystywać ich wizerunek. Dwa lata temu John Adler, kandydat Demokratów do Izby Reprezentantów, podczas kampanii używał zdjęcia, na którym spaceruje z George’em W. Bushem. Okazało się, że Adler nigdy Busha nie spotkał. Na podobnym przekręcie przyłapano też kandydata do rady kalifornijskiego Orange County, który dokleił sobie do fotografii Arnolda Schwarzeneggera. Jeszcze większą kreatywnością wsławiła się polityk aspirująca do roli burmistrza Nowego Orleanu. Chciała, żeby mieszkańcy łączyli ją z wizją czystej starówki. Sęk w tym, że ta prawdziwa starówka nie była idealna. Specjaliści od promocji wymazali ją więc ze zdjęcia i wkleili w to miejsce jej atrapę. Z Disneylandu.

czytaj dalej



Disneyland zamiast starówki wydaje się raczej śmieszny niż szkodliwy.
Najbardziej ośmieszył samą kandydatkę. W przeszłości politycy za pomocą zdjęć próbowali manipulować zbiorową pamięcią. Stalin wycinał z fotografii swoich wrogów. To samo zlecał Mao Zedong. Wiadomo też, że ze zdjęcia zrobionego w 1937 r. Hitler kazał usunąć Goebbelsa. Współczesne przykłady to też próba oszukania widzów. Badania kilku psychologów opublikowane w czasopiśmie naukowym Applied Cognitive Psychology pokazują, że nasza pamięć może być zmieniona przez przerobione komputerowo zdjęcie. Badacze pokazywali uczestnikom tamtejszych wydarzeń różne fotografie z protestu na placu Tiananmen w 1989 r. Część oglądała prawdziwe fotografie. Część - fałszywe, które pokazywały większą liczbę uczestników. Co ciekawe, ten wygenerowany komputerowo obraz stawał się ich wspomnieniem. Tak jakby wydarzył się naprawdę. Drobny retusz nie jest więc taki niewinny, jak nam się wydaje.

Tak samo wpływa na nasze indywidualne wspomnienia?
Nie poznałem rozwodników, którzy wymazują swoich byłych małżonków ze wspólnych fotografii z wakacji, ale myślę, że to prawdopodobne. Podobnie jak szpanowanie zdjęciami z miejsc, w których nigdy nie byliśmy. W ten sposób byle oszust może łatwo uwiarygodnić swój wyssany z palca życiorys. Taki jest skutek uboczny fotografii cyfrowej, którą wszyscy przecież pokochali. Trzeba przyzwyczaić się do myśli, że tak jak używamy programów antywirusowych czy antyspamowych, będziemy używać programów wykrywających fałszerstwa fotograficzne.

Jak działają takie programy?
Gdy tworzyłem mój program, starałem się myśleć jak oszust - grafik, który ma zamiar na przykład sfałszować dowody w sprawie rozwodowej. Spędziłem setki godzin nad komputerem. Zmieniałem szczegóły, dodawałem elementy, wycinałem fragmenty. Potem szukałem rozwiązań informatycznych, które te sztuczki wykryją. Zdjęcie zrobione w technologii cyfrowej to zbiór pikseli. Dla komputera oznacza to pewną liczbę cyfr. Jeśli coś się tym zbiorze zmieni, zostają ślady. Najlepsi fałszerze potrafią je zatrzeć. Dlatego program bada też całą masę innych szczegółów. Na przykład światło. To z nim jest najwięcej problemów przy obróbce zdjęć. Nawet najlepszym grafikom nie zawsze udaje się równomiernie je rozłożyć. Albo tak pozmieniać detale, żeby odpowiednio odbijało się w oczach fotografowanych osób. Jest jeszcze więcej szczegółów. Tworzenie takich programów to ciągła gra z fałszerzami.

Jaki jest wynik?
Nie najgorszy. Niedawno zostałem poproszony o ekspertyzę w największej sprawie o pedofilię w Szkocji. Oskarżono w niej szajkę ośmiu mężczyzn. Głównymi dowodami były fotografie. A raczej setki tysięcy fotografii, które oskarżeni robili nieletnim, a potem przesyłali sobie przez internet. Próbowali udowodnić, że choć zdjęcia znalazły się na ich komputerach, wcale ich nie robili. Dzięki skomplikowanej technologii udało się ustalić, kto zrobił dane zdjęcie. Dotarliśmy do takich szczegółów jak numery seryjne aparatów. Obrońcy nie przewidzieli, że w ogóle będzie to możliwe. Oskarżonym nie udało się uniknąć kary.

*Hany Farid, najbardziej znany w USA badacz fałszerstw w fotografii cyfrowej, szef badań nad obrazem Image Science Group w Dartmouth College w Stanach Zjednoczonych, biegły sądowy, autor oprogramowania wykrywającego oszustwa w fotografii